Następny
dzień był chyba najgorętszym dniem lata. Ludzie tkwili w domach, lub, jeśli już
musieli wyjść na dwór, brali ze sobą kapelusze i zapas zimnego
napoju.
Ja
tymczasem, razem z Colinem McCleethy’m, tkwiłam na nasłonecznionym placu zabaw,
gdzie grupka innych dzieci w wieku od czterech do siedmiu lat bawiła się w
najlepsze, nie zwracając przy tym uwagi na skwar, jaki lał się z nieba.
Colin
był moim małym podopiecznym. Dzień wcześniej opiekowałam się nim i młody
przywiązał się do mnie, nadając mi przy tym miano „cioci Ani”. Nalegał, żebym i
dzisiaj się im zajęła, a ja, wiecznie cierpiąca na brak zajęcia, zgodziłam się
zrobić to nieodpłatnie. Nie sądziłam jednak, że głupie wyjście do parku zajmie
nam półtorej godziny, a Colin zapragnie bawić się w berka.
Przy
trzydziestu siedmiu stopniach w cieniu.
-Ja już nie
mogę- sapnęłam, opierając się o murek i patrząc spode łba na sześciolatka,
który z przekrzywioną w lewo głową obserwował jakiś punkt znajdujący się nad moją
głową.
Tak, mały
McCleethy lubił się od czasu do czasu zawiesić. Niepokoiło mnie to w pierwszej
chwili, ale po tym, jak poznałam go trochę bardziej, jego małe „chwile
słabości” przestały mieć znaczenie. Nie trwały długo, najwyżej pół minuty. Nie
mam pojęcia, co myślał, ale zwykle puściej wybuchał śmiechem, lub stawał się
odrobinę bardziej rozkojarzony i mówił o swoich zainteresowaniach –
motocyklach, futbolu amerykańskim i koleżankach ze szkoły.
-Ciociu,
przecież dopiero co zaczęliśmy – zaprotestował. – No dalej, jeszcze jeden raz!
Przewróciłam
oczami, bezgłośnie mówiąc „błagam, oszczędź”, ale on był nieugięty. Pociągnął
mnie za rękę na piaszczysty plac i pisnął:
-Berek!
Po czym puścił
się szaleńczym sprintem przez plac.
Z
niedowierzaniem pokręciłam głową i zaczęłam go gonić, ale spryciarz cały czas
mi się wymykał. Brał zakręty jak światowej klasy rajdowiec, podczas gdy ja
ledwie utrzymywałam się na nogach.
Zrobiliśmy
chyba z dziesięć kółek, aż w końcu udało mi się go dorwać. Resztkami siła podniosłam
go do góry i zmierzyłam wzrokiem
płatnego zabójcy.
-Nawet się
nie zmęczyłeś – stwierdziłam, a on roześmiał się i pstryknął mnie palcem w nos.
– Jesteś niezniszczalny, czy ja zupełnie się do tego nie nadaję? –westchnęłam,
stawiając go na ziemi.
-Nadajesz
się! – zaszczycił mnie uroczym uśmiechem. – Jesteś najlepszą opiekunką, jaką
kiedykolwiek miałem.
Muszę
przyznać, komplement mile połechtał moje ego.
-Najlepszą?
To ile ty już wystraszyłeś? – zmarszczyłam brwi, robiąc przy tym przerażoną
minę. Malec wzruszył ramionami.
-Mówiły, że
je wykańczam nerwowo.
-Och-
wyrwało mi się. – Niegrzeczny z ciebie chłopak- zaśmiałam się, po czym
zerknęłam na zegarek w telefonie. – Mamy jakąś godzinę. Co chcesz robić?
-Idziemy na
lody? – wysunął do przodu dolną wargę. – Proooszę. Nie będę cię już męczył.
-I to
właśnie chciałam usłyszeć- westchnęłam.
Wzięłam
Colina za rączkę i pomaszerowaliśmy (chociaż właściwie on podskakiwał) do budki
z lodami.
Już kilka
minut później siedzieliśmy na ławce i wcinaliśmy swoje lody. I powiem szczerze
– to były zdecydowanie najlepsze lody, jakie w życiu jadłam.
-Ciociu?-
zaczął mały, a ja spojrzałam na niego z lekkim uśmiechem i chusteczką wytarłam
mu czekoladowe wąsy. – A zabrałabyś mnie w następną sobotę na mecz?
-Jaki mecz?-
spytałam.
-No bo nasz
trener założył małą ligę i mamy grać za tydzień z rok starszymi chłopakami –
wyjaśnił, patrząc na mnie wręcz błagalnie.
-Jeśli twoja
mama się zgodzi, a mi nic nie wypadnie, to bardzo chętnie- odparłam, próbując
się dobrać do lekko rozmiękniętego wafelka.
-To super,
bo musisz zobaczyć, jak gram. Trener mówi, że jestem coraz lepszy i rodzice
musza być ze mnie dumni – posmutniał lekko.
Prawda była
niestety taka, że rodzice Colina prawie cały czas pracowali. Całe dnie spędzał
z opiekunką, a, jak sam mi powiedział, wieczorem rodzice są zbyt zmęczeni, żeby
móc z nim porozmawiać.
-Na pewno są
dumni- pocieszałam go. – Po prostu nie zawsze to okazują, ale każdy rodzic
zawsze jest dumny z osiągnięć swojego dziecka – zmierzwiłam lekko jego czarne
loki wpadające do oczu.
-A ty jesteś
ze mnie dumna?
Tym prostym
pytaniem zbił mnie z tropu.
-Bardzo
dumna, Colin.
Chłopczyk
uśmiechnął się pogodnie i wstał, wyrzucając chusteczkę po lodzie do kosza.
Poszłam w jego ślady i kucnęłam przy nim, żeby dokonać „technicznego
przeglądu”: czystość ubrania, buzi, czy ma wszystko, co miał gdy wychodziliśmy.
-Może
wrócimy już do domu, co?- zaproponowałam, a on zmarkotniał. Leciutko
szturchnęłam go w ramie. – No rozchmurz się smutasie. Z naszym tempem i tak
pewnie się spóźnimy.
Colin
zaśmiał się i oddał mi trzy razy mocniej. Udałam oburzenie.
-Gdzie się
tak spieszysz?- zapytał podejrzliwie, znów łapiąc mnie za rękę i ciągnąc jedną
z alejek. Grupka wyrostków przechodząca obok skasowała nas spojrzeniem, a
później obrzuciła serią gwizdów i komentarzy typu „stosuj antykoncepcję!”.
Miałam ogromną ochotę zawrócić i rąbnąć w twarz każdemu z nich, ale ograniczyłam się jedynie do
wymyślania najboleśniejszych metod kastracji, począwszy od powolnego obcinania
nożyczkami, przez cięcie na małe plasterki, stopniowe wypalanie, aż po
przygniecienie ciężkim głazem.
-Ciociu? Nie
słuchaj ich. Po prostu są zazdrośni, że to ze mną trzymasz się za rękę, a nie z
nimi – podsumował chłopiec, na co zaśmiałam się. – To gdzie się tak spieszysz?
-Umówiłam
się- wyjaśniłam z lekkim uśmiechem – I dziękuję. Jesteś bardzo miły.
-Na randkę?-
dopytywał.
-Nie, nie na
randkę- odpowiedziałam. – Na spacer, a później film – dodałam, przygnieciona
pytającym spojrzeniem zielonych oczu.
-Musi być
fajny- stwierdził.
Młoda
dziewczyna z wózkiem minęła nas i kiwnęła do mnie głową. Odwzajemniłam gest,
choć dziewczynę widziałam pierwszy raz w życiu.
Okej, czy
naprawdę wyglądam jak jego matka?
-Bo jest –
odparłam.
-Lubisz go?
– zadarł głowę do góry, żeby spojrzeć mi w oczy. Sięgał mi do żeber.
-Lubię –
przytaknęłam. Chociaż co noc odgryza mi głowę we śnie.
-A on ciebie
lubi?
-Jesteś
bardzo ciekawski – zauważyłam, gdy wyszliśmy w końcu z parku i czekaliśmy przy
przejściu dla pieszych na lukę w ruchu drogowym. – Ale myślę, że tak.
-Więc czemu
nie jesteście razem?
Przez krótką
chwilę moje nogi zrosły się z chodnikiem, a bicie serca zwolniło.
-Colin,
znamy się dopiero miesiąc – mruknęłam lekko poirytowana ciągłymi pytaniami
sześciolatka. Ale w głębi duszy musiałam przyznać, przez ułamek sekundy sama
się nad tym zastanawiałam.
-No dobrze.
Nie gniewaj się na mnie – zrobił minę zbitego psiaka.
Naciągnęłam
mu kaszkietówkę na oczy. Fuknął obrażony, choć na jego opalonej twarzyczce
gościł uśmiech i poprawił nakrycie głowy, po czum dźgnął mnie lekko w żebra.
Spojrzałam
na sygnalizację dla pieszych. Nadal było czerwone, więc posłusznie czekaliśmy
przy przejściu. Razem z nami czekał spory tłumek innych ludzi, którzy ze
zniecierpliwieniem czekali na możliwość przejścia. Ktoś przepchał się na przód
i stanął obok mnie. Miałam wrażenie, że mi się przygląda, ale odrzuciłam tę
nonsensowną myśl i spojrzałam na Colina, opartego teraz wygodnie o moje ciało.
W pewnej
chwili samochody zatrzymały się i ludzie przemknęli obok nas, zupełnie
obojętni. Szybkim krokiem ruszyliśmy za nimi, orientując się, że zielone
światło za chwilę się zmieni się na czerwone i znów utkniemy na kilka minut.
Można
powiedzieć, że zdążyliśmy w samą porę, bo gdy tylko zeszliśmy z ulicy,
samochody ruszyły. Odetchnęłam i pociągnęłam chłopca na bok chodnika, gdzie
sięgał cień. Oboje byliśmy zmęczeni upałem, dlatego też te kilka przecznic
przeszliśmy powłócząc nogami i marudząc.
Tak, to
bardzo dojrzała postawa.
Colina
odprowadziłam dwie minuty przed czasem. Chłopak wpadł do domu jak burza i
pociągnął mnie za rękę, wołając przy tym swoją mamę. Kobieta wychyliła się z
kuchni i uśmiechnęła do mnie współczująco, jakby chciała powiedzieć „wiem, co
przeżyłaś” i gestem ręki przywołała mnie do kuchni.
Było to
średniej wielkości jasne pomieszczenie o cytrynowych ścianach. Pośrodku stal
stół ze szklanym blatem i pasujący zestaw krzeseł. Pani McCleethy
przygotowywała, jak podejrzewam podwieczorek dla synka.
-I jak
poszło?- zapytała wesoło, podając mi szklankę wody. Skinęłam w podziękowaniu
głową, rozkoszując się chłodnym napojem.
-Bardzo
dobrze, dziękuję – odpowiedziałam uprzejmie.
-To bardzo
się cieszę- odetchnęła z ulgą. – Colin potrafi być bardzo niegrzeczny. Zwykle
opiekunki rezygnują po jednym dniu.
-To miły
chłopiec. Nie sprawia żadnych problemów – skwitowałam, a mama Colina
uśmiechnęła się do mnie.
-Nie wiem,
czy byłabyś zainteresowana, ale chciałabym „zatrudnić” cię na stałe. Mały
bardzo cię polubił – stwierdziła.
Jak na
potwierdzenie jej słów, do kuchni wpadł jej synek, niosąc rysunek. Wręczył mi
go z przysłowiowym bananem na twarzy i znów uciekł do salonu.
Przyjrzałam
się rysunkowi z niemałym zachwytem. Chłopak miał wielki talent. Na kartce
widniał Harley Davidson, a obok nasza dwójka – co prawda byliśmy pozbawieni
twarzy, ale proporcje były wręcz idealne. Podejrzewam, że nawet mój dawny
nauczyciel plastyki – malarz, rzeźbiarz, który ukończył akademię sztuk pięknych
- nie powstydziłby się takiego dzieła.
-Widzisz?
Stałaś się jego wzorem do naśladowania. Rano jak nakręcony opowiadał, jak to
będzie się z tobą bawił – zaśmiała się, czym szybko mnie zaraziła. Później
nastąpiła chwila ciszy, podczas której miałam okazję dokładniej przyjrzeć się
pani McCleethy.
Była to bardzo
urodziwa kobieta. Miała co najmniej metr siedemdziesiąt, nienaganną figurę,
czarne włosy do ramion i twarz dwudziestopięciolatki. Jej oczy były niemal
identyczne jak te jej syna. Zielone w kształcie migdałów, okolone długimi,
ciemnymi rzęsami i podkreślone równie ciemnymi brwiami. Mały, lekko zadarty nos
był pokryty małą ilością piegów, niemal niknących na tle opalonej skóry. Ust
mogły pozazdrościć jej wszystkie botoksowe gwiazdy dużego ekranu; były pełne i duże. Zaraz nad nimi miała
srebrny kolczyk, zupełnie jak Amy Winehouse.
-Więc co ty
na to?
Jej głos
odbił się od moich uszu. Natychmiast otrząsnęłam się z transu i ochoczo
pokiwałam głową.
-To będzie
czysta przyjemność.
-Super! –
ucieszyła się i uścisnęła moją dłoń. –Muszę podziękować Evelyn, że mi cię
poleciła.
Uśmiechnęłam
się do niej serdecznie i powoli cofnęłam dłoń.
I ja muszę chyba podziękować Eve.
Pukanie do drzwi przerwało niemal absolutną ciszę panująca w moim pokoju. Zamiast kulturalnie wyjść z szafy i otworzyć, krzyknęłam tylko "wejść" i powróciłam do grzebania wśród porozrzucanych ubrań.
-Annie?
Na dźwięk głosu Biersacka wyprostowałam się jak struna. Gorączkowo rozejrzałam się za czymś, co mogłabym założyć na siebie, po czym najszybciej jak mogłam chwyciłam sukienkę w kolorze pastelowego różu, którą Sue przysłała mi trzy tygodnie temu i naciągnęłam na siebie.
-Co?- odezwałam się w końcu, mając nadzieję, że Andy nie zobaczył mojej nerwowej krzątaniny we wnętrzu szafy.
-Ile można się ubierać? - spytał lekko podirytowany.
-To zależy. Wiesz, czasami mieszkasz z kimś, kto kompletnie nie umie robić prania i wszystkie twoje białe ubrania stają się różowe. Wtedy jesteś maksymalnie zdenerwowany, bo przecież w taki upał nie ubierzesz niczego czarnego prawda? - zadałam pytanie retoryczne, ściągając gumkę z włosów i rozplatając supeł autorstwa mojego brata. - Wtedy musisz przez kilka minut zastanawiać się nad odpowiednim ubraniem i przez dłuższy czas siedzieć z głowa w szafie.
Poczochrałam lekko włosy i nogą przesunęłam zasuwane drzwi. Andy z uniesioną do góry brwią zmierzył mnie wzrokiem, po czym odwzajemnił mój uśmiech.
-Odwołuję pytanie. Wyglądasz świetnie. Powinnaś zdecydowanie częściej nosić sukienki, przypominasz w nich dziewczynę - skomplementował. Chyba skomplementował. - A teraz chodź, musisz się odstresować przed tymi egzaminami.
-Wcale się nie stresuję! - zaprotestowałam, naciągając na stopy białe tenisówki.
-Gdybyś się nie stresowała, całymi dniami nie siedziałabyś w książkach. Przecież oboje doskonale wiemy, że to zdasz.
Pokręciłam głową z niedowierzaniem.
-Za cholerę nie mogę zapamiętać nawet najważniejszych dat. Zawalę to. Albo wezmą mnie na nauczanie indywidualne - jęknęłam zdruzgotana na samą myśl o tym.
-Przestań. Kiedy masz pierwsze egzaminy? - zapytał, podchodząc do drzwi.
-We wtorek. Z angielskiego. Pisemny, później ustny - odpowiedziałam, idąc w jego stronę. - Historię mam dwa dni później.
Andy oparł się o ścianę i założył ręce na piersi. Jeszcze raz zlustrował mnie spojrzeniem.
-Jeśli chcesz, mogę ci pomóc - zaproponował z tajemniczym uśmiechem. - Ale zapłatę przyjmuje w naturze.
-Idiota - podsumowałam, otwierając drzwi. - No idiota. Czemu ja się w ogóle z tobą zadaję?
Na całe szczęście Andy pozostawił to pytanie bez odpowiedzi. W sumie, to nawet lepiej, bo jeśli odpowiedziałby to, co myślę, że chciał odpowiedzieć, jego dni byłyby policzone.
-------------------------------------------------------------------------------------------
Nienawidzę świąt ;-;
Nie mam w ogóle czasu pisać, bo w kółko tylko sprzątanie, a i wena mi nie dopisuje. Cóż, za to mam ogrom pomysłów na nowe ff. Fuck Logic.
Od następnego zdecydowanie więcej Bieracka, obiecuję. Tu miało go być dużo więcej, kilka stron więcej, ale Word mnie nie lubi i usunął mi połowę rozdziału ;-;
Wyje.
No to do następnego, moi drodzy. Postaram się wyrobić do czwartku.
9 komentarzy - nowy.
Wiem, że umiecie.
-Annie?
Na dźwięk głosu Biersacka wyprostowałam się jak struna. Gorączkowo rozejrzałam się za czymś, co mogłabym założyć na siebie, po czym najszybciej jak mogłam chwyciłam sukienkę w kolorze pastelowego różu, którą Sue przysłała mi trzy tygodnie temu i naciągnęłam na siebie.
-Co?- odezwałam się w końcu, mając nadzieję, że Andy nie zobaczył mojej nerwowej krzątaniny we wnętrzu szafy.
-Ile można się ubierać? - spytał lekko podirytowany.
-To zależy. Wiesz, czasami mieszkasz z kimś, kto kompletnie nie umie robić prania i wszystkie twoje białe ubrania stają się różowe. Wtedy jesteś maksymalnie zdenerwowany, bo przecież w taki upał nie ubierzesz niczego czarnego prawda? - zadałam pytanie retoryczne, ściągając gumkę z włosów i rozplatając supeł autorstwa mojego brata. - Wtedy musisz przez kilka minut zastanawiać się nad odpowiednim ubraniem i przez dłuższy czas siedzieć z głowa w szafie.
Poczochrałam lekko włosy i nogą przesunęłam zasuwane drzwi. Andy z uniesioną do góry brwią zmierzył mnie wzrokiem, po czym odwzajemnił mój uśmiech.
-Odwołuję pytanie. Wyglądasz świetnie. Powinnaś zdecydowanie częściej nosić sukienki, przypominasz w nich dziewczynę - skomplementował. Chyba skomplementował. - A teraz chodź, musisz się odstresować przed tymi egzaminami.
-Wcale się nie stresuję! - zaprotestowałam, naciągając na stopy białe tenisówki.
-Gdybyś się nie stresowała, całymi dniami nie siedziałabyś w książkach. Przecież oboje doskonale wiemy, że to zdasz.
Pokręciłam głową z niedowierzaniem.
-Za cholerę nie mogę zapamiętać nawet najważniejszych dat. Zawalę to. Albo wezmą mnie na nauczanie indywidualne - jęknęłam zdruzgotana na samą myśl o tym.
-Przestań. Kiedy masz pierwsze egzaminy? - zapytał, podchodząc do drzwi.
-We wtorek. Z angielskiego. Pisemny, później ustny - odpowiedziałam, idąc w jego stronę. - Historię mam dwa dni później.
Andy oparł się o ścianę i założył ręce na piersi. Jeszcze raz zlustrował mnie spojrzeniem.
-Jeśli chcesz, mogę ci pomóc - zaproponował z tajemniczym uśmiechem. - Ale zapłatę przyjmuje w naturze.
-Idiota - podsumowałam, otwierając drzwi. - No idiota. Czemu ja się w ogóle z tobą zadaję?
Na całe szczęście Andy pozostawił to pytanie bez odpowiedzi. W sumie, to nawet lepiej, bo jeśli odpowiedziałby to, co myślę, że chciał odpowiedzieć, jego dni byłyby policzone.
-------------------------------------------------------------------------------------------
Nienawidzę świąt ;-;
Nie mam w ogóle czasu pisać, bo w kółko tylko sprzątanie, a i wena mi nie dopisuje. Cóż, za to mam ogrom pomysłów na nowe ff. Fuck Logic.
Od następnego zdecydowanie więcej Bieracka, obiecuję. Tu miało go być dużo więcej, kilka stron więcej, ale Word mnie nie lubi i usunął mi połowę rozdziału ;-;
Wyje.
No to do następnego, moi drodzy. Postaram się wyrobić do czwartku.
9 komentarzy - nowy.
Wiem, że umiecie.