sobota, 4 kwietnia 2015

Rozdział 13

Następny dzień był chyba najgorętszym dniem lata. Ludzie tkwili w domach, lub, jeśli już musieli wyjść na dwór, brali ze sobą  kapelusze i zapas zimnego napoju.
Ja tymczasem, razem z Colinem McCleethy’m, tkwiłam na nasłonecznionym placu zabaw, gdzie grupka innych dzieci w wieku od czterech do siedmiu lat bawiła się w najlepsze, nie zwracając przy tym uwagi na skwar, jaki lał się z nieba.
Colin był moim małym podopiecznym.  Dzień wcześniej opiekowałam się nim i młody przywiązał się do mnie, nadając mi przy tym miano „cioci Ani”. Nalegał, żebym i dzisiaj się im zajęła, a ja, wiecznie cierpiąca na brak zajęcia, zgodziłam się zrobić to nieodpłatnie. Nie sądziłam jednak, że głupie wyjście do parku zajmie nam półtorej godziny, a Colin zapragnie bawić się w berka.
Przy trzydziestu siedmiu stopniach w cieniu.
-Ja już nie mogę- sapnęłam, opierając się o murek i patrząc spode łba na sześciolatka, który z przekrzywioną w lewo głową obserwował jakiś punkt znajdujący się nad moją głową.
Tak, mały McCleethy lubił się od czasu do czasu zawiesić. Niepokoiło mnie to w pierwszej chwili, ale po tym, jak poznałam go trochę bardziej, jego małe „chwile słabości” przestały mieć znaczenie. Nie trwały długo, najwyżej pół minuty. Nie mam pojęcia, co myślał, ale zwykle puściej wybuchał śmiechem, lub stawał się odrobinę bardziej rozkojarzony i mówił o swoich zainteresowaniach – motocyklach, futbolu amerykańskim i koleżankach ze szkoły.
-Ciociu, przecież dopiero co zaczęliśmy – zaprotestował. – No dalej, jeszcze jeden raz!
Przewróciłam oczami, bezgłośnie mówiąc „błagam, oszczędź”, ale on był nieugięty. Pociągnął mnie za rękę na piaszczysty plac i pisnął:
-Berek!
Po czym puścił się szaleńczym sprintem przez plac.
Z niedowierzaniem pokręciłam głową i zaczęłam go gonić, ale spryciarz cały czas mi się wymykał. Brał zakręty jak światowej klasy rajdowiec, podczas gdy ja ledwie utrzymywałam się na nogach.
Zrobiliśmy chyba z dziesięć kółek, aż w końcu udało mi się go dorwać. Resztkami siła podniosłam go do góry i  zmierzyłam wzrokiem płatnego zabójcy.
-Nawet się nie zmęczyłeś – stwierdziłam, a on roześmiał się i pstryknął mnie palcem w nos. – Jesteś niezniszczalny, czy ja zupełnie się do tego nie nadaję? –westchnęłam, stawiając go na ziemi.
-Nadajesz się! – zaszczycił mnie uroczym uśmiechem. – Jesteś najlepszą opiekunką, jaką kiedykolwiek miałem.
Muszę przyznać, komplement mile połechtał moje ego.
-Najlepszą? To ile ty już wystraszyłeś? – zmarszczyłam brwi, robiąc przy tym przerażoną minę. Malec wzruszył ramionami.
-Mówiły, że je wykańczam nerwowo.
-Och- wyrwało mi się. – Niegrzeczny z ciebie chłopak- zaśmiałam się, po czym zerknęłam na zegarek w telefonie. – Mamy jakąś godzinę. Co chcesz robić?
-Idziemy na lody? – wysunął do przodu dolną wargę. – Proooszę. Nie będę cię już męczył.
-I to właśnie chciałam usłyszeć- westchnęłam.
Wzięłam Colina za rączkę i pomaszerowaliśmy (chociaż właściwie on podskakiwał) do budki z lodami.
Już kilka minut później siedzieliśmy na ławce i wcinaliśmy swoje lody. I powiem szczerze – to były zdecydowanie najlepsze lody, jakie w życiu jadłam.
-Ciociu?- zaczął mały, a ja spojrzałam na niego z lekkim uśmiechem i chusteczką wytarłam mu czekoladowe wąsy. – A zabrałabyś mnie w następną sobotę na mecz?
-Jaki mecz?- spytałam.
-No bo nasz trener założył małą ligę i mamy grać za tydzień z rok starszymi chłopakami – wyjaśnił, patrząc na mnie wręcz błagalnie.
-Jeśli twoja mama się zgodzi, a mi nic nie wypadnie, to bardzo chętnie- odparłam, próbując się dobrać do lekko rozmiękniętego wafelka.
-To super, bo musisz zobaczyć, jak gram. Trener mówi, że jestem coraz lepszy i rodzice musza być ze mnie dumni – posmutniał lekko.
Prawda była niestety taka, że rodzice Colina prawie cały czas pracowali. Całe dnie spędzał z opiekunką, a, jak sam mi powiedział, wieczorem rodzice są zbyt zmęczeni, żeby móc z nim porozmawiać.
-Na pewno są dumni- pocieszałam go. – Po prostu nie zawsze to okazują, ale każdy rodzic zawsze jest dumny z osiągnięć swojego dziecka – zmierzwiłam lekko jego czarne loki wpadające do oczu.
-A ty jesteś ze mnie dumna?
Tym prostym pytaniem zbił mnie z tropu.
-Bardzo dumna, Colin.
Chłopczyk uśmiechnął się pogodnie i wstał, wyrzucając chusteczkę po lodzie do kosza. Poszłam w jego ślady i kucnęłam przy nim, żeby dokonać „technicznego przeglądu”: czystość ubrania, buzi, czy ma wszystko, co miał gdy wychodziliśmy.
-Może wrócimy już do domu, co?- zaproponowałam, a on zmarkotniał. Leciutko szturchnęłam go w ramie. – No rozchmurz się smutasie. Z naszym tempem i tak pewnie się spóźnimy.
Colin zaśmiał się i oddał mi trzy razy mocniej. Udałam oburzenie.
-Gdzie się tak spieszysz?- zapytał podejrzliwie, znów łapiąc mnie za rękę i ciągnąc jedną z alejek. Grupka wyrostków przechodząca obok skasowała nas spojrzeniem, a później obrzuciła serią gwizdów i komentarzy typu „stosuj antykoncepcję!”. Miałam ogromną ochotę zawrócić i rąbnąć w twarz każdemu  z nich, ale ograniczyłam się jedynie do wymyślania najboleśniejszych metod kastracji, począwszy od powolnego obcinania nożyczkami, przez cięcie na małe plasterki, stopniowe wypalanie, aż po przygniecienie ciężkim głazem.
-Ciociu? Nie słuchaj ich. Po prostu są zazdrośni, że to ze mną trzymasz się za rękę, a nie z nimi – podsumował chłopiec, na co zaśmiałam się. – To gdzie się tak spieszysz?
-Umówiłam się- wyjaśniłam z lekkim uśmiechem – I dziękuję. Jesteś bardzo miły.
-Na randkę?- dopytywał.
-Nie, nie na randkę- odpowiedziałam. – Na spacer, a później film – dodałam, przygnieciona pytającym spojrzeniem zielonych oczu.
-Musi być fajny- stwierdził.
Młoda dziewczyna z wózkiem minęła nas i kiwnęła do mnie głową. Odwzajemniłam gest, choć dziewczynę widziałam pierwszy raz w życiu.
Okej, czy naprawdę wyglądam jak jego matka?
-Bo jest – odparłam.
-Lubisz go? – zadarł głowę do góry, żeby spojrzeć mi w oczy. Sięgał mi do żeber.
-Lubię – przytaknęłam. Chociaż co noc odgryza mi głowę we śnie.
-A on ciebie lubi?
-Jesteś bardzo ciekawski – zauważyłam, gdy wyszliśmy w końcu z parku i czekaliśmy przy przejściu dla pieszych na lukę w ruchu drogowym. – Ale myślę, że tak.
-Więc czemu nie jesteście razem?
Przez krótką chwilę moje nogi zrosły się z chodnikiem, a bicie serca zwolniło.
-Colin, znamy się dopiero miesiąc – mruknęłam lekko poirytowana ciągłymi pytaniami sześciolatka. Ale w głębi duszy musiałam przyznać, przez ułamek sekundy sama się nad tym zastanawiałam.
-No dobrze. Nie gniewaj się na mnie – zrobił minę zbitego psiaka.
Naciągnęłam mu kaszkietówkę na oczy. Fuknął obrażony, choć na jego opalonej twarzyczce gościł uśmiech i poprawił nakrycie głowy, po czum dźgnął mnie lekko w żebra.
Spojrzałam na sygnalizację dla pieszych. Nadal było czerwone, więc posłusznie czekaliśmy przy przejściu. Razem z nami czekał spory tłumek innych ludzi, którzy ze zniecierpliwieniem czekali na możliwość przejścia. Ktoś przepchał się na przód i stanął obok mnie. Miałam wrażenie, że mi się przygląda, ale odrzuciłam tę nonsensowną myśl i spojrzałam na Colina, opartego teraz wygodnie o moje ciało.
W pewnej chwili samochody zatrzymały się i ludzie przemknęli obok nas, zupełnie obojętni. Szybkim krokiem ruszyliśmy za nimi, orientując się, że zielone światło za chwilę się zmieni się na czerwone i znów utkniemy na  kilka minut.
Można powiedzieć, że zdążyliśmy w samą porę, bo gdy tylko zeszliśmy z ulicy, samochody ruszyły. Odetchnęłam i pociągnęłam chłopca na bok chodnika, gdzie sięgał cień. Oboje byliśmy zmęczeni upałem, dlatego też te kilka przecznic przeszliśmy powłócząc nogami i marudząc.
Tak, to bardzo dojrzała postawa.
Colina odprowadziłam dwie minuty przed czasem. Chłopak wpadł do domu jak burza i pociągnął mnie za rękę, wołając przy tym swoją mamę. Kobieta wychyliła się z kuchni i uśmiechnęła do mnie współczująco, jakby chciała powiedzieć „wiem, co przeżyłaś” i gestem ręki przywołała mnie do kuchni.
Było to średniej wielkości jasne pomieszczenie o cytrynowych ścianach. Pośrodku stal stół ze szklanym blatem i pasujący zestaw krzeseł. Pani McCleethy przygotowywała, jak podejrzewam podwieczorek dla synka.
-I jak poszło?- zapytała wesoło, podając mi szklankę wody. Skinęłam w podziękowaniu głową, rozkoszując się chłodnym napojem.
-Bardzo dobrze, dziękuję – odpowiedziałam uprzejmie.
-To bardzo się cieszę- odetchnęła z ulgą. – Colin potrafi być bardzo niegrzeczny. Zwykle opiekunki rezygnują po jednym dniu.
-To miły chłopiec. Nie sprawia żadnych problemów – skwitowałam, a mama Colina uśmiechnęła się do mnie.
-Nie wiem, czy byłabyś zainteresowana, ale chciałabym „zatrudnić” cię na stałe. Mały bardzo cię polubił – stwierdziła.
Jak na potwierdzenie jej słów, do kuchni wpadł jej synek, niosąc rysunek. Wręczył mi go z przysłowiowym bananem na twarzy i znów uciekł do salonu.
Przyjrzałam się rysunkowi z niemałym zachwytem. Chłopak miał wielki talent. Na kartce widniał Harley Davidson, a obok nasza dwójka – co prawda byliśmy pozbawieni twarzy, ale proporcje były wręcz idealne. Podejrzewam, że nawet mój dawny nauczyciel plastyki – malarz, rzeźbiarz, który ukończył akademię sztuk pięknych - nie powstydziłby się takiego dzieła.
-Widzisz? Stałaś się jego wzorem do naśladowania. Rano jak nakręcony opowiadał, jak to będzie się z tobą bawił – zaśmiała się, czym szybko mnie zaraziła. Później nastąpiła chwila ciszy, podczas której miałam okazję dokładniej przyjrzeć się pani McCleethy.
Była to bardzo urodziwa kobieta. Miała co najmniej metr siedemdziesiąt, nienaganną figurę, czarne włosy do ramion i twarz dwudziestopięciolatki. Jej oczy były niemal identyczne jak te jej syna. Zielone w kształcie migdałów, okolone długimi, ciemnymi rzęsami i podkreślone równie ciemnymi brwiami. Mały, lekko zadarty nos był pokryty małą ilością piegów, niemal niknących na tle opalonej skóry. Ust mogły pozazdrościć jej wszystkie botoksowe gwiazdy dużego ekranu; były pełne i duże.  Zaraz nad nimi miała srebrny kolczyk, zupełnie jak Amy Winehouse.
-Więc co ty na to?
Jej głos odbił się od moich uszu. Natychmiast otrząsnęłam się z transu i ochoczo pokiwałam głową.
-To będzie czysta przyjemność.
-Super! – ucieszyła się i uścisnęła moją dłoń. –Muszę podziękować Evelyn, że mi cię poleciła. 
Uśmiechnęłam się do niej serdecznie i powoli cofnęłam dłoń.
I ja muszę chyba podziękować Eve.

Pukanie do drzwi przerwało niemal absolutną ciszę panująca w moim pokoju. Zamiast kulturalnie wyjść z szafy i otworzyć, krzyknęłam tylko "wejść" i powróciłam do grzebania wśród porozrzucanych ubrań.
-Annie?
Na dźwięk głosu Biersacka wyprostowałam się jak struna. Gorączkowo rozejrzałam się za czymś, co mogłabym założyć na siebie, po czym najszybciej jak mogłam chwyciłam sukienkę w kolorze pastelowego różu, którą Sue przysłała mi trzy tygodnie temu i naciągnęłam na siebie.
-Co?- odezwałam się w końcu, mając nadzieję, że Andy nie zobaczył mojej nerwowej krzątaniny we wnętrzu szafy.
-Ile można się ubierać? - spytał lekko podirytowany.
-To zależy. Wiesz, czasami mieszkasz z kimś, kto kompletnie nie umie robić prania i wszystkie twoje białe ubrania stają się różowe. Wtedy jesteś maksymalnie zdenerwowany, bo przecież w taki upał nie ubierzesz niczego czarnego prawda? - zadałam pytanie retoryczne, ściągając gumkę z włosów i rozplatając supeł autorstwa mojego brata. - Wtedy musisz przez kilka minut zastanawiać się nad odpowiednim ubraniem i przez dłuższy czas siedzieć z głowa w szafie.
Poczochrałam lekko włosy i nogą przesunęłam zasuwane drzwi. Andy z uniesioną do góry brwią zmierzył mnie wzrokiem, po czym odwzajemnił mój uśmiech.
-Odwołuję pytanie. Wyglądasz świetnie. Powinnaś zdecydowanie częściej nosić sukienki, przypominasz w nich dziewczynę - skomplementował. Chyba skomplementował. - A teraz chodź, musisz się odstresować przed tymi egzaminami.
-Wcale się nie stresuję! - zaprotestowałam, naciągając na stopy białe tenisówki.
-Gdybyś się nie stresowała, całymi dniami nie siedziałabyś w książkach. Przecież oboje doskonale wiemy, że to zdasz.
Pokręciłam głową z niedowierzaniem.
-Za cholerę nie mogę zapamiętać nawet najważniejszych dat. Zawalę to. Albo wezmą mnie na nauczanie indywidualne - jęknęłam zdruzgotana na samą myśl o tym.
-Przestań. Kiedy masz pierwsze egzaminy? - zapytał, podchodząc do drzwi.
-We wtorek. Z angielskiego. Pisemny, później ustny - odpowiedziałam, idąc w jego stronę. - Historię mam dwa dni później.
Andy oparł się o ścianę i założył ręce na piersi. Jeszcze raz zlustrował mnie spojrzeniem.
-Jeśli chcesz, mogę ci pomóc - zaproponował z tajemniczym uśmiechem. - Ale zapłatę przyjmuje w naturze.
-Idiota - podsumowałam, otwierając drzwi. - No idiota. Czemu ja się w ogóle z tobą zadaję?
Na całe szczęście Andy pozostawił to pytanie bez odpowiedzi. W sumie, to nawet lepiej, bo jeśli odpowiedziałby to, co myślę, że chciał odpowiedzieć, jego dni byłyby policzone.


-------------------------------------------------------------------------------------------
Nienawidzę świąt ;-;
Nie mam w ogóle czasu pisać, bo w kółko tylko sprzątanie, a i wena mi nie dopisuje. Cóż, za to mam ogrom pomysłów na nowe ff. Fuck Logic.
Od następnego zdecydowanie więcej Bieracka, obiecuję. Tu miało go być dużo więcej, kilka stron więcej, ale Word mnie nie lubi i usunął mi połowę rozdziału ;-;
Wyje.
No to do następnego, moi drodzy. Postaram się wyrobić do czwartku.

9 komentarzy - nowy.
Wiem, że umiecie.