sobota, 26 grudnia 2015

Rozdział 17

Szkolny korytarz był ciasny i duszny, ale nie przeszkadzało to kilku grupkom nastolatków, którzy dyskutowali o czymś dynamicznie, zajmując przy okazji większą część przejścia. Mrucząc ciche "przepraszam", ominęłam dwóch pryszczatych chłopakach, wymieniających poglądy na temat jakiejś komputerowej gry. Westchnęłam cicho i spojrzałam na mapkę szkoły. To powinno być gdzieś tu.
Przez kilka dobrych minut szukałam swojej szafki, w której mogłabym zostawić książki i zeszyty lecz moje poszukiwania zdały się na nic, bo wciąż gubiłam się w plątaninie szkolnych korytarzy.
Pięknie, Ann, skoro gubisz się w szkole, jakim cudem przetrwałaś w Los Angeles?
Oparłam się o jedną ze ścian i jeszcze raz zaczęłam studiować mapkę, która dostałam w sekretariacie. Według niej moja szafka miała  znajdować się we wschodnim skrzydle, a ja byłam.. w zachodnim.
Świetnie.
Znów zaczęłam przepychać się przez tłum uczniów, próbując przy tym nie pomylić się w liczeniu korytarzy. Jeden z nich miał prowadzić bezpośrednio do sali gimnastycznej, czyli głównej części wschodniego skrzydła.
Po kilku minutach udało mi się znaleźć swoją szafkę. Wpakowałam do niej swoje rzeczy i ruszyłam na poszukiwanie sali od angielskiego, dokładnie w chwili, gdy pierwszy dzwonek oznajmił, że do lekcji zostało pięć minut.
Po dwóch minutach stanęłam pod salą 216, jednak plakietka na nich jasno informowała, że jest to sala biologiczna. Zaklęłam cicho i rozejrzałam się, czytając każdą kolejną naklejkę. Na żadnej nie znalazłam nazwiska nauczyciela, który miał prowadzić angielski.
Gdy zabrzmiał drugi dzwonek, siedziałam skulona na podłodze, wgapiając się tępo w czarno-biały plan szkoły. Wtedy też na korytarzu usłyszałam głośne, szybkie kroki i zobaczyłam dziewczynę biegnąca w moim kierunku. Podniosłam się błyskawicznie.
-Hej! Wiesz, może, gdzie jest sala profesora Whitemana? - zawołałam, gdy przebiegała obok mnie. Dziewczyna natychmiast zatrzymała się  i spojrzała na mnie przymglonym wzrokiem, poprawiając rozczochrane włosy.
- Średniozaawansowany angielski? - spytała, nabierając głęboko powietrza i opierając dłonie na kolanach. - Chodź za mną.
Szybko zrównałam się z nią i już po kilku sekundach wolnym truchtem przebiegałyśmy przez jeden z korytarzy.
- Tak w ogóle, to jestem Jennifer - zagaiła, skręcając. Zwolniłam gwałtownie, żeby ie zaliczyć pocałunku z podłogą i pobiegłam za nią. - A ty?
- Anna - przedstawiłam się krótko.
- Jesteś tu nowa, prawda? Tylko nowi są na tyle odważni, żeby spóźniać się na angielski - parsknęła śmiechem i zwolniła, zatrzymując się pod jedną z sal.
Uśmiechnęłam się do niej lekko i kiwnęłam głową.
- Nie wiedziałam, że aż tak to widać - sapnęłam, starałam się uregulować oddech.
Jennifer poprawiła swoje blond włosy i spojrzała na mnie.
- Uwierz mi, widać na pierwszy rzut oka. A teraz zachowuj się profesjonalnie.
Rzuciła mi rozbawione spojrzenie, nim złapała za klamkę i szybko otworzyła drzwi, wchodząc do środka. Cichutko wsunęłam się zaraz za nią, licząc na to, że to ona odezwie się jako pierwsza.
- Dzień dobry, profesorze Whiteman. Przyprowadziłam nową uczennicę. - Odsunęła się w bok, lekko popychając mnie na środek klasy.
W jednej chwili ogarnęło mnie zawstydzenie. Trzydzieści par oczu zwróconych w moją stronę mierzyło mnie zaciekawionym i pełnym politowania spojrzeniem. Przygryzłam wargę, mrucząc pod nosem proste "dzień dobry".
- Świetnie, Jennifer. Gdybyś nie spóźniała się na każdą z moich lekcji, może uwierzyłbym ci. A teraz siadaj. A ta młoda dama może nam się przedstawi - mruknął z przekąsem.
Nieśmiało uniosłam głowę, mając nadzieję, że przy okazji nie spalę się ze wstydu. Gdzie się podziała cała twoja odwaga, Ann?
- No? Czyżbyś zapomniała, jak się nazywasz?
Wzięłam głęboki oddech, odwróciłam się w stronę nauczyciela i zamarłam.
Nie mam pojęcia dlaczego wcześniej nie rozpoznałam jego głosu.  Może dlatego, że  gdy spotkaliśmy się ostatnim razem, było tak głośno, że ledwie słyszałam swoje myśli? A może dlatego, że upiłam się i straciłam zdolność normalnego myślenia?
Kolczyk w brwi zniknął, lecz fryzura pozostałą ta sama. Włosy Whitemana były w kompletnym nieładzie, zupełnie jak wtedy, w klubie.
- Anna - mruknęłam, wgapiając się w niego jak zahipnotyzowana. Miałam cichą nadzieję, że mnie nie rozpoznał. Bo gdyby to zrobił, prawdopodobnie nie miałabym życia.
- Świetnie - odburknął. - Skoro już wszyscy znamy twoje imię, może powiesz nam, dlaczego się spóźniłaś?
Tym razem nie musiałam nic mówić. Jennifer spojrzała na profesora jak na kompletnego idiotę, za co została skarcona identycznym spojrzeniem.
- Jak miała się nie spóźnić, skoro miała nieaktualną mapę szkoły, profesorze? To nie jej wina. - Przewróciła oczami i spojrzała na mnie wymownie, chyba chcąc, żebym się odezwała.
Ale ja stałam jak kołek, bojąc się, że głos zawiedzie mnie właśnie teraz, albo, że palnę jakąś głupotę i ośmieszę się już pierwszego dnia szkoły.
Zacisnęłam pięści i wzięłam głęboki oddech, na moment przymykając oczy. Po kilku sekundach odzyskałam setną część mojej pewności siebie i skierowałam spojrzenie na nauczyciela.
- Tak, ja.. Według mojej mapy sala jest w innej części szkoły i..
- Więc na jutro rozrysujesz sobie nową mapę, ze szczególnym wyróżnieniem tej sali w zeszycie. Jestem pewien, że Jennifer ci w tym pomoże. - Przerwał mi i wskazał gestem na wolną pierwszą ławkę. - Siadaj.
Z cichym westchnieniem poprawiłam torbę na ramieniu i zajęłam wskazane przez niego miejsce. Wyjęłam zeszyt i długopis, spuszczając głowę i starając się zignorować ciche śmiechy dochodzące z ostatnich ławek. Nie odwracałam się, dopóki nie poczułam lekkiego kopnięcia w łydkę. Zerknęłam w tył i skrzywiłam się lekko, widząc rozbawioną twarz Jennifer. Dziewczyna pod ławką trzymała złożoną karteczkę z wyraźnym zamiarem przekazania mi jej. sięgnęłam po liścik i przeczytałam go ukradkiem, korzystając z nieuwagi Whitemana, który zajmował się wpisywaniem mi spóźnienia.
Wmurowało Cię. Czemu?
Więc trzymając kartkę na udzie, nabazgrałam szybko kilka słów, wpatrując się przy tym w okno. Nauczyłam się tego jeszcze w gimnazjum, kiedy nadrabiałam pracę domową zadaną na kolejne lekcje. Na początku wszystko było niemal nieczytelne, ale z czasem wychodziło mi coraz lepiej, aż w końcu ciężko było odróżnić, coś napisanego normalnie od tego, co napisałam na kolanach.
Długa historia. Raczej nie zmieściłaby się na tak małej kartce.
Po chwili odrzuciłam kartkę Jennifer, udając, że poprawiam włosy. Po krótkie chwili ta sama karteczka wylądowała na mojej ławce. Zgarnęłam ją szybko.
Opowiesz mi, jak będę oprowadzać cię po szkole ;)
 Odwróciłam się i spojrzałam na nią. Puściła mi oczko i uśmiechnęła się, po sekundzie wlepiając wzrok w książkę. Nie musiałam się odwracać, żeby wiedzieć, dlaczego. I tak czułam na sobie wzrok profesora. Zdążyłam tylko westchnąć, nim usłyszałam:
- Więc może, skoro już tak rozgadałaś się z Jennifer, opowiesz nam trochę o lekturze, którą zadałem na wakacje?
W klasie zapanowała cisza.Wszyscy patrzyli na mnie w skupieniu, czekając na moja kolejną wpadkę, która miała nastąpić za krótką chwilę. Postanowiłam nie dawać im tej satysfakcji.
Wstałam, wymusiłam szeroki uśmiech i przez następne dwadzieścia minut opowiadałam o "Nocy", po czym usiadłam na swoim miejscu, wbijając spojrzenie w okno.
Whiteman przez dłuższą chwilę wpatrywał się we mnie ze zdziwieniem, na co nie reagowałam. Po chwili i tak skupił się na kolejnej ofierze, pytając ją, ile zapamiętała z mojej wypowiedzi.
Do końca lekcji nie odezwał się do mnie ani słowem, o nic nie zapytał. Nawet, gdy przez chwilę rozmawiałam z Jennifer nie zwrócił nam uwagi.
Gdy nie patrzył, wykorzystywałam każdą okazję, by przyjrzeć mu się dokładniej. I z każdą kolejną upływającą minutą dostrzegałam nowe szczegóły - bliznę po kolczyku w nosie, mały pieprzyk na brodzie ukryty pod zadbanym zarostem, dołeczek w policzku, który pojawiał się za każdym razem, gdy krzywił się lub coś mówił. Wyglądał teraz trochę młodziej niż wtedy, w klubie. Zastawiałam się, ile ma lat, kiedy zadzwonił dzwonek. Po szybkim wrzuceniu zeszytu do torby, wstałam i wyszłam klasy, oddychając z ulgą i wydobywając mapkę z kieszeni spodni. Starałam się znaleźć na niej salę biologiczną, kiedy obok mnie pojawiła się Jennifer.
- Nie sądziłam, że zagniesz Whitemana - oznajmiła i uśmiechnęła się do mnie krzywo, zaczepnie. - Spodziewałam się raczej, że się nie odezwiesz, czy coś.
- Czy coś - uśmiechnęłam się krótko i uniosłam głowę znad skrawka papieru. - Nie jestem raczej typem nieśmiałego milczka.
Pokiwała głową ze zrozumieniem i sięgnęła po moją mapkę. Oddałam ją bez większego żalu, bo i tak już raz mnie zawiodła.
- Opowiesz mi tę długą historię? - pytała po chwili, studiując mapkę z uwagą. Po chwili podniosła wzrok na moją twarz - Masz teraz biologię dla zaawansowanych? - uniosła brew. Kiwnęłam twierdząco głową. - Pokaż mi swój plan lekcji.
Jak się po chwili okazało, wszystkie lekcje z wyjątkiem wychowania fizycznego miałyśmy razem. Ucieszyło mnie to, be Jennifer była naprawdę bardzo miła i na każdej przerwie "opiekowała się" mną, pokazywała kolejne sale, opowiadała o nauczycielach z którymi miałyśmy lekcje. Później poszyłyśmy pod salę biologiczną i rozpoczęła się kolejna, zaskakująca ciekawa, lekcja.

- Nie rozumiem, Ann. Dlaczego nie możesz wyjść dzisiaj ze mną na kawę?
Był piątek, właśnie wychodziłyśmy ze szkoły. Jenny kilka minut wcześniej skończyła trening i nie chciała się ze mną rozstawać.
- Bo muszę wyprowadzić psy sąsiadom. A potem opiekuję się dzieckiem i jeszcze w międzyczasie mam wstąpić do znajomego, bo bardzo na to nalegał - spojrzałam na nią wymownie, przystając na moment i wzdychając ciężko.
Jennifer pokręciła głową i założyła ręce.
- I to jest ważniejsze od kawy ze mną?
Minęły prawie dwa miesiące, odkąd zaczęłam naukę w ostatniej klasie liceum i to były dwa najbardziej męczące i zarazem najbardziej ekscytujące miesiące mojego życia.
Po poznaniu Jeny moje życie diametralnie się zmieniło. Właściwie, może nie zmieniło się tylko dzięki naszej znajomości, ale jej namowom na wszelkiego rodzaju angażowanie się w życie szkoły. Dzięki niej dostałam się do szkolnej drużyny koszykarskiej, w której byłam jedyną dziewczyną. Wręcz siłą zaciągnęła mnie na jeden z ich treningów, kiedy dowiedziała się, że to ja jestem tą od "znokautowania tamtego wielkiego faceta na sterydach". Sama byłam zaskoczona tym, jak bardzo popularny stał się tamten szybki, wakacyjny mecz.
Sprawdzian umiejętności, jakiemu poddał mnie wtedy ich trener był potwornie stresujący, bo ze względu na mój niski wzrost nadawałam się tylko na jedną pozycję - w dodatku tę najważniejszą -rozgrywającego. Test składał się z kilku oddzielnych, szybkich sprawdzianów. Bieganie, rzucanie do kosza z linii środkowej boiska, orientacja w polu gry i celne podanie. Pierwsze dwa nie sprawiły mi żadnych trudności. Mimo braku jakiejkolwiek rozgrzewki, uzyskałam dobry wynik w biegu - w dwanaście minut przebiegłam trochę ponad trzy tysiące metrów. Rzuty nigdy nie były dla mnie problemem, więc prawie wszystkie zakończyły się celnym trafieniem.
Krótki mecz, jaki rozegraliśmy, dla sprawdzenia moich pozostałych umiejętności wypadł odrobinę słabiej, chyba ze względu na to, że grałam z nimi po raz pierwszy. To znaczy, z większością, bo Matta i Williama znałam już z boiska, a oprócz nich, grało jeszcze siedmiu innych chłopaków.
Moja przynależność do poważnej drużyny zdziwiła wszystkich, lecz najbardziej zaskoczony był... Matthew Rose, rzucający obrońca. Widocznie wiadomość, że ze względu na mój niski wzrost mam być rozgrywającą, była dla niego zbyt wstrząsająca i mocno uderzyła w jego wybujałe ego.
- Nie, Jenny, nie jest ważniejsze, ale naprawdę zależy mi na obu tych pracach - burknęłam. - Na kawę możemy pójść jutro.
West pokręciła głową. Jej blond loki sięgające ramion zakryły na chwilę jej opaloną twarz. Szybko założyła  je za uszy i wykrzywiła się.
- Jutro, Evans, jest sobota, czyli dzień napojów zupełnie innych, niż kawa.
Jennifer prowadziła bardzo bogate życie towarzyskie, w przeciwieństwie do mnie. Wyjście do klubu, żeby się napić nie było dla niej żadnym problemem; jeżeli chciała, po prostu wychodziła i to robiła. Utrzymywała jednak, że bardziej lubi spędzać wieczory w domu, ćwicząc przy muzyce. I mimo, że zdążyła zdobyć moje zaufanie, w to akurat nie mogłam jej uwierzyć.
- Jednak wolę kawę - odbiłam. Znów ruszyłam przed siebie i nie czekając na Jennifer skręciłam na chodnik.
Dziewczyna dogoniła mnie po krótkiej chwili.
- No dobra. Ale pamiętaj, że jutro wybieramy sobie kostiumy na Halloween - westchnęła teatralnie, na co przewróciłam oczami i zaśmiałam się krótko. - Nie śmiej się ze mnie - jęknęła ze zirytowaniem i dwoma palcami dzióbnęła mnie w żebra - To na prawdę potrafi zająć dużo czasu. W tamtym roku odpowiedniej peruki szukałam prawie pięć godzin.
- A za kogo się przebrałaś?
- Audrey Hepburn - wyszczerzyła się. -W tym roku będę Marylin Monroe. Masz już pomysł na siebie?
Pokręciłam głową i przesunęłam wzrokiem po witrynie jednego ze sklepów, gdzie wyeksponowane były stroje czarownic i mumii. Westchnęłam cicho i założyłam ręce, spuszczając wzrok na swoje trampki.
- Nie wiem. Waham się między Laną Del Rey a Larą Croft.
-Wybierz Larę! - krzyknęła zdecydowanie zbyt głośno i ze zbyt wielką ekscytacją. Facet w garniturze obrzucił nas pogardliwym spojrzeniem, na co Jenny odpowiedziała wzruszeniem ramion. - Masz zbyt ładną górą wargę, żeby być Laną. Ale na Larę nadajesz się idealnie.
Przez kilka metrów szłyśmy w ciszy. Odezwałam się znów, gdy zatrzymałyśmy się przy przejściu dla pieszych i czekałyśmy na najmniejszą lukę w ruchu drogowym, żeby przedostać się na drugą stronę ulicy.
- Czy ja wiem?  Lana chyba będzie łatwiejsza do odwzorowania.
Jennifer pokręciła głową.
- Ann, to Halloween. Jeżeli przebierzesz się za Lanę, nie będziesz się wyróżniała. Ona jest zbyt... normalna, rozumiesz, co mam na myśli?
Zastanowiłam się przez chwilę i niepewnie pokiwałam głową.
- Chyba wiem. Jennifer, czy my naprawdę nie jesteśmy za stare na przebieranie się i zbieranie cukierków?
West spojrzała na mnie jak na kosmitkę. Wyglądała na lekko podirytowaną moim pytaniem, ale nie zdziwiło mnie to, bo  moje słowa faktycznie miały lekko sarkastyczny, denerwujący podźwięk. Poza tym zasugerowałam, że jesteśmy stare.
- Jakich cukierków? Idziemy na domówkę do Dave'a, a nie na żadne cukierki!
Dave Morrison chodził razem z nami na francuski i średnio raz na dwa tygodnie urządzał w domu imprezę, na która zapraszał pół szkoły. Nie byłam, co prawda, jeszcze na żadnej z nich, bo w każdy piątkowy wieczór (kiedy zazwyczaj owe imprezy się odbywały) opiekowałam się Colinem McCleethy’m, ale z opowiadań Jennifer, która nie odmawiała sobie przyjemności spędzenia wieczoru wśród pijanych nastolatków, każda z nich kończyła się zdemolowaniem mieszkania Dave'a i ewentualną interwencją policji, z powodu zakłócania ciszy nocnej.
Czy żałowałam, że nie chodzę na imprezy, tak jak inni, tylko siedzę z sześciolatkiem, bawiąc się figurkami motocykli? Ani trochę. Zdecydowanie bardziej lubiłam spędzać czas z tym rozkosznym malcem, niż ryzykować spisaniem przez policję. Poza tym, odkąd Colin uznał, że jestem jego starszą siostrą, zawsze dostawałam figurkę Moto Guzzi California 1400 Custom, wybranego na motocykl roku. Moja praca miała więc zdecydowanie więcej plusów, niż impreza.
Westchnęłam ciężko i podwinęłam eden z rękawów swetra. Mimo, że był trzeci tydzień października, na zewnątrz było ciepło i mój ulubiony zestaw jeansów i swetra nie zdawał egzaminu.
- To w czwartek, prawda? - spytałam markotnie.
- No. O dwudziestej.
Na moich ustach natychmiast pojawił się szeroki uśmiech. Spojrzałam na Jennifer, która nadal niecierpliwie wpatrywała się w przejeżdżające samochody.
- W czwartek mam trening - poinformowałam w nadziei, że to ocali mnie od pójścia na domówkę. - A potem wyprowadzam na spacer psy sąsiadów.
- Świetnie, Ann. Więc Za każdym razem będziesz znajdowała kolejną wymówkę, żeby tylko nigdzie nie wychodzić? Cholera jasna, co jest z tobą, że ciągle unikasz wszystkich miejsc, gdzie normalny człowiek może się porządnie zabawić?
Zrobiło mi się przykro. Zagryzłam dolną wargę i nabrałam głęboko powietrza, zastanawiając się,  która z wielu prawd będzie najlepiej pasowała. Nie chciałam wybierać; marzyłam o tym, żeby móc wyjawić komuś o sobie całą prawdę, bez ukrywania żadnych szczegółów, ale zawsze przeszkadzał mi w tym nieodłączny strach. Coś w rodzaju drugiej, sarkastycznej mnie, która zawsze widziała jedynie negatywne aspekty.
- Mam chore serce. Zbyt duży tłok, ogromne emocje, nagły wysiłek fizyczny, alkohol, niedobór witaminy K, to wszystko może mnie zabić - wzruszyłam ramionami. - Tak jakoś, choroba trafiła mi się w pakiecie i nie mogę na to nic poradzić. Nieźle, co?
Spojrzałam a West, która z otwarta buzią wlepiała we mnie spojrzenie błękitnych oczu.
- Żartujesz ze mnie, prawda?
Prychnęłam cicho i pokręciłam głową.
Zaczęłam żałować, że powiedziałam o tym w prost. To w końcu głupota, ot tak informować kogoś o swojej chorobie. Musiałam to jakoś odkręcić. Żeby efekt był lepszy, milczałam przez kilka sekund, po czym pokręciłam głową i parsknęłam urwanym, odrobinę śmiechem.
- Jasne, że żartuję, Jennifer. Po prostu nie lubię imprez. Wole oglądać filmy z Deppem i nie mieć kaca - puściłam jej oczko, w duchu obrzucając się najgorszymi z możliwych określeń.
- Boże, Evans, nie strasz mnie tak więcej - odetchnęła cicho i kręcąc głową pociągnęła mnie na ulicę. Trzymając rękaw mojego swetra, zaciągnęła mnie na drugą stronę ulicy.
A później nie puściła mnie do momentu, gdy rozchodziłyśmy się w dwóch przeciwnych kierunkach.

- Więc kiedy wyjeżdżacie?
Machinalnie głaskałam Femme, która spała na moich kolanach i wpatrywałam się z uwagą w twarz Andy'ego. Chłopak skrzywił się lekko i wbił wzrok w ścianę za mną.
- Za tydzień - odburknął, nawet nie patrząc na moją twarz.
Przygryzałam wargę i pokiwałam głową.
- Myślę, że to nie będzie problem. Jak byłam mała miałam mnóstwo kotów.
Andy w końcu spojrzał na mnie i z wdzięcznością pokiwał głową. Przesiadł się obok i pogłaskał kotkę po łebku.
- Przepraszam, że proszę cię o to teraz. Wcześniej nie pomyślałem, żeby poszukać dla nich opieki. - westchnął cicho i spojrzał na mnie niepewnie. - Mam nadzieję, że nie będą ci przeszkadzały.
- Nie żartuj. Jak one miałyby mi przeszkadzać, co?
Na dworze było już ciemno, zbliżała się dziewiąta. 
Ulica ciągnąca się za oknem była opustoszała, choć jeszcze godzinę temu, gdy wyprowadzałam psy, na chodniku kilkoro dzieci grało w klasy, a ludzie wracali z pracy do domów. Nawet wiatr umilkł, pozostawiając ulicę w opiece ciepłego, pomarańczowego światła latarni.
W środku jedynym źródłem światła były kuchenne świetlówki, które Andy zostawił zapalone w zamian za żarówkę w salonie, która przy próbie włączenia się spaliła. Dzięki temu słabemu światłu obszerne pomieszczenie wydawało się bardziej przytulne, niż w dzień, kiedy biel i fiolet ścian nadawały pomieszczeniu życia.
Na chwilę przymknęłam oczy, drapiąc kotkę za uchem. Femme mruczała cicho i łebkiem ocierała się ciągle o mój brzuch. Uśmiechnęłam się sennie, gdy przeciągnęła się na moich kolanach i dumnym krokiem przeszła się na nogi Andy'ego.
- Uwierz, potrafią być bardzo irytujące - zaśmiał się cicho i pogłaskał kotkę. - Jeżeli kiedyś obudzisz się z kotem na głowie, to się przekonasz.
Oparłam głowę na jego ramieniu, uśmiechając się delikatnie. Natychmiast uderzyły mnie zmieszane zapachy jego perfum i papierosów. Oba uwielbiałam, więc przymknęłam oczy i rozkoszowałam się nimi, dopóki Andy nie odchrząknął cicho.
- Annie? Zaraz zaśniesz - szepnął  i pogłaskał moje plecy. W odpowiedzi wymruczałam coś, czego sama właściwie nie zrozumiałam. - Kiciu, nie śpij...
Czułam, jak opiera policzek o moją głowę,  zsuwa dłoń niżej i jakby niepewnie wsuwa ją pod moją koszulkę. Powoli przesuwał opuszkami palców po moim kręgosłupie, w końcu  docierając między opatki. Położył dłoń na jednej z nich i zaczął ją lekko masować.
Czułam się dobrze, gdy to robił. Może chociażby dlatego, że nikt od dawna nie masował mi pleców, co bardzo lubiłam, ani nawet ich nie dotykał. Gdy on to robił, czułam się bezpieczna i, choć to dziwnie zabrzmi, dopieszczona.
- Nie śpię - mruknęłam cicho, zaplatając ramiona wokół jego żeber. - Po prostu brak mi czułości.- Otworzyła oczy, a Andy wpatrywał się we mnie. Wyglądał na rozczulonego.
- Dam ci tyle czułości, ile tylko będziesz potrzebowała, Annie, ale jeżeli zaśniesz i nie wrócisz na noc do domu, mogę nie przeżyć.
Wspominałam kiedyś, że Andy poznał tatę i Olivera?
Westchnęłam cicho i uniosłam głowę z jego ramienia, nadal jednak mocno do niego przytulona. Skrzywiłam się lekko i zacisnęłam mocno powieki, starając się trochę rozbudzić.
- Nie będę spać przez najbliższe siedem godzin - zamarudziłam cicho. Przekrzywiłam głowę i oparłam ją na zgiętych kolanach. - Jutro chyba będę spała przez cały dzień.
Andy zaśmiał się cicho i pokręcił głową. Podobało mi się to, że nadal nie zabrał ręki spod mojej koszulki i nie przestawał głaskać moich pleców.
- Opiekunka to właściwie całkiem podobny zawód do muzyka. Pracujesz w ogromnym hałasie, nie dosypiasz, czasami musisz się wydrzeć...
- Z tą różnicą, że wszystko to musisz robić na trzeźwo.
- W takim razie nie nadaję się na opiekunkę. - Biersack skrzywił się i pokręcił głową. Kilka sekund później zmienił temat, wyraźnie się ożywiając. - Masz jakieś plany na następny piątek?
Zastanowiłam się przez chwilę i z cichym westchnieniem pokręciłam głową. Mimo, że (jak się okazało zaraz po tym, jak wróciłam do domu) domówka u Dave'a z czwartku została przełożona na piątek, nie miałam zamiaru się na nią wybierać. Poza tym, nie mogłam, w końcu miałam też obowiązki.
Spojrzałam na niego znacząco.
- Bo.. zastanawiałem się, czy nie poszłabyś ze mną do mojego znajomego na imprezę - westchnął ciężko, przykrywając moją dłoń swoją. - niezbyt dużo osób, więc trochę dziwnie przyjść samemu - dodał po chwili.
Uniosłam wzrok na jego twarz i westchnęłam cicho.
- Nie sądzisz, Andy, że spodziewają się zobaczyć cię z kimś, kogo już znają? - uniosłam lekko brew.
- Sądzę, że spodziewają się mnie zobaczyć z kimś. Nie daj się prosić, Ann. Trochę zabawy raz na jakiś czas ci nie zaszkodzi.
Szczerze wątpiłam w to, że bezsenna noc z obcymi ludźmi i alkoholem mi nie zaszkodzi, ale nie chciałam mu tego mówić. Zaczynałam się powoli łamać, prosił w końcu tak ładnie.
Przygryzłam lekko wargę i pokiwałam niepewnie głową.
- O której to ma być? - spytałam.
- Planowany początek jest o dziesiątej - odparł z szerokim uśmiechem na ustach. - ale moglibyśmy się spotkać trochę wcześniej, żeby spokojnie porozmawiać.
- No dobrze. Ale niczego nie obiecuję - uśmiechnęłam się lekko. Przysunęłam do niego odrobinę, żeby cmoknąć go w policzek. I wtedy przypadkiem udało mi się zerknąć na zegarek. -Jasna cholera. Muszę już iść - wstałam szybko, niechętnie rezygnując z pocałowania go w policzek.
Andy jęknął przeciągle, zdejmując Femme ze swoich kolan i podnosząc się. Rozejrzał się jeszcze, zgarniając z oparcia kanapy moją bluzę, w trakcie gdy ja byłam już pod drzwiami i starałam się jak najszybciej założyć trampki.
- Odprowadzę cię, Ann, dobrze? Nie chcę, żebyś sama włóczyła się po nocy.
Odprowadził mnie pod same drzwi domu McCleethy'ch, nadmieniając, że jeżeli chcę, w nocy też może po mnie przyjść, utrzymując, że i tak nie będzie spał, dopóki nie dowie się, że bezpiecznie wróciłam do domu. Udało mi się przekonać go, żeby tego nie robił, ale w zamian miałam napisać mu, że wszystko w porządku, kiedy już dotrę na miejsce.
Pożegnaliśmy się tak, jak zwykle - szybkim całusem w policzek. Wtedy on powiedział coś, co sprawiło, że dziwny, piekący skurcz zacisnął się wokół mojego żołądka i towarzyszył mi przez całą noc.
        Naprawdę świetna z ciebie przyjaciółka, Ann.

Siedziałam w obszernym salonie, gdzieś w Brentwood, pośród zupełnie obcych mi ludzi i powoli sączyłam owocowe piwo. Andy zniknął mi z oczu kilka sekund wcześniej, twierdząc, że z całą pewnością poradzę sobie sama, bo w końcu kostium Lary do czegoś zobowiązuje. Nie wiedziałam, jakim cudem mikroskopijne spodenki i opięta bokserka mają dodać mi odwagi, pewności siebie i innych cech niezbędnych do nawiązywania nowych znajomości. One tego nie dawały - ale piwo, owszem.
Pomieszczenie, w którym się znajdowałam, było ogromne i urządzone w bardzo nowoczesnym stylu. Dominowały szarości i biele, w różnych odcieniach i teksturach. Ściana naprzeciwko kanapy pokryta była czymś, co imitowało beton i wyglądała naprawdę efektownie w połączeniu z białą mozaiką otaczającą plazmowy telewizor wbudowany w ścianę. Po lewej huczała wieża stereo i chociaż gwar rozmów był potwornie głośny, co jakiś czas udawało mi się wychwycić pojedyncze fragmenty piosenek, po których starałam się zgadnąć ich tytuł. Była to całkiem fajna zabawa, dopóki ktoś nie zmienił płyty na jakąś popową składankę, która drażniła moje uszy.
Z drugiej strony natomiast była kuchnia, utrzymana w tej samej wąskiej gamie barw, teraz wręcz przepełniona ludźmi. Stamtąd właśnie udało mi się zgarnąć piwo i z tego co zauważyłam, był to napój z najmniejszą ilością alkoholu, jaki można było dostać.
Dało się zauważyć, że wszytko w tym domu jest duże. Jego właściciel (którego Andy przedstawił mi jakąś godzinę wcześniej, ale mimo to nie zapamiętałam jego imienia) miał namacalną manię wielkości która (co wnioskuję z rozmowy dwóch kobiet przebranych za króliczki playboya) była odwrotnie proporcjonalna do rozmiaru jego męskości.
Podniosłam się powoli, gdy obok mnie usiadło dwóch mężczyzn i skierowałam się w stronę patio. Miałam cichą nadzieję, że znajdę tam Andy'ego. Ku mojemu nie-zaskoczeniu  był tam, w dodatku obściskiwał się z przypominająca prostytutkę Harley Quinn.
Cholerny Batman.
Pół minuty później znów siedziałam na kanapie, zastanawiając się nad sensem swojego życia i pijąc kolejne owocowe piwo, które nie smakowało już tak samo dobrze, jak to pierwsze.
I wtedy wokół mnie coś się zadziało. Ludzie siedzieli w kółku, a na stole wylądowała butelka. Jasna cholera.
Wstałam, chcąc usunąć się gdzieś w kąt, żeby nie grać z nimi, ale ktoś złapał moją dłoń i pociągnął z powrotem na kanapę. Z oburzeniem odwróciłam głowę w jego stronę, powstrzymując się przez wyrzuceniem serii wyzwisk, lecz rozluźniłam się, gdy zobaczyłam uśmiechniętą twarz Andy'ego.
- Masz szminkę na szyi, Batmanie - prychnęłam cicho , upijając olejny łyk słodkawego napoju.
Andy pokręcił głowa i objął mnie ramieniem.
- Co cię ugryzło, Ann? - zmarszczył brwi i objął mnie ramieniem, mocno do siebie przytulając. - Gramy w "jeszcze nigdy nie". Znasz zasady, prawda?
Pokiwałam głową, z przykrością stwierdzając, że Andy jest potwornie pijany. Pod wpływem stawał się zupełnie inny. Nie był sobą i obawiałam się, że dziś może powtórzyć się sytuacja z pierwszego dnia naszej znajomości.
Każdy, kto siedział w tym przeklętym kole dostał dość spory kieliszek wódki; a właściwie każdy z wyjątkiem mnie, bo udało mi się wynegocjować napój z odrobinę mniejszym stężeniem alkoholu. Nawet nie wiedziałam, czym on jest, kiedy butelka po raz pierwszy zakręciła się i wskazała na roześmianą dziewczynę z niebieskimi włosami.
- Jeszcze nigdy nie uprawiałam seksu na stole kuchennym! - wykrzyknęła, a męska część grających wsparła ją głośnym gwizdem. Kilka osób upiło łyk ze swoich kieliszków, a ja uśmiechnęłam się blado, wpatrując się w swoje stopy.
Po drugim obrocie butelka wskazała na kolejną dziewczynę, która wykrzyknęła bardzo podobne hasło. Różniło się w nim jedynie miejsce akcji - publiczna biblioteka.
I znów, ku mojemu zaskoczeniu, z niektórych kieliszków zniknął następny łyk wódki.
Jeżeli pytania będą tylko o seks, przegram na pewno.
Ludzie rzucali kolejne, coraz dziwniejsze i bardziej niepokojące propozycje, a ja byłam coraz bardziej zdruzgotana tym, że z mojego kieliszka nic nie ubyło. W końcu jednak nadeszła upragniona przeze mnie chwila i ktoś rzucił:
- Jeszcze nigdy nie przeczytałem całej serii książek!
Z szerokim uśmiechem uniosłam kieliszek do ust i upiłam łyk napoju, krzywiąc się przy tym nieznacznie. Zebrani spojrzeli na mnie z zainteresowaniem, więc spuściłam wzrok, walcząc z palącym rumieńcem na policzkach.
- No, no, nie dość, że walczy ze złem, to jeszcze jest oczytana - rzucił ktoś, a cała reszta odpowiedziała mu cichym chichotem. Przygryzałam lekko wargę, czując na kolanie czyjąś dłoń. Strąciłam ją, nie patrząc nawet na jej właściciela.
To był naprawdę bardzo, ale to bardzo zły pomysł.
Następne pytania również dotyczyły seksu. Udało mi się upić trochę z kieliszka jeszcze dwa razy, kiedy ktoś krzyknął "skończyłem!" i puste naczynie odstawił na stół.
Wyczułam na sobie wzrok Andy'ego, kiedy odstawiłam prawie pełny kieliszek na stół, wyglądający co najmniej dziwnie wśród tych praktycznie pustych. Zauważyłam tylko jeden opróżniony do podobnej wysokości, co mój.
Może to idiotyczne, ale stresowałam się potwornie, kiedy porównywano poziomy płynu. Gdy byłam niemalże pewna, że przegrałam, gospodarz imprezy który również grał z nami zakrzyknął, że przegrała ta druga dziewczyna.
Odetchnęłam z ulgą i uśmiechnęłam się lekko, w środku ciesząc się jak malutkie dziecko. Nie czułam żadnych, ale to żadnych wyrzutów sumienia, chociaż oszukiwałam. I utwierdziła mnie w tym kara wymierzona tej małej, wystraszonej dziewczynie.
Miała się rozebrać. Cała. Będąc sam na sam z wygranym.
Do końca imprezy unikałam wszystkich możliwych gier i zabaw, jakie się odbywały. Nie czułam się pijana, ale szumiało mi w głowie i bałam się, że mogę zrobić coś głupiego, więc wolałam nie ryzykować i dzielnie podpierałam ścianę, w razie gdyby ta miała za chwilę zawalić się na wszystkich.
Andy przez cały czas gdzieś znikał i za każdym razem wracał coraz bardziej wesoły. Raz wyciągnął mnie na patio, gdzie powstał parkiet taneczny. Kołysaliśmy się w rytm jakiejś potwornie nudnej piosenki, kiedy chłopak pochylił się i słabym głosem, zupełnie nieadekwatnym do jego wyglądu, wyszeptał:
- Wracajmy, czuję się potwornie.
Pokiwałam głową i obejmując go delikatnie, powoli cofałam się w stronę wyjścia. Gdy byliśmy już naprawdę blisko drzwi, drogę zagrodził nam gospodarz imprezy. Zmierzył nas wzrokiem, zatrzymując go w końcu na Andy'm.
- Już idziecie? Dopiero się rozkręcamy!
Andy wyprostował się w miarę możliwości.
- Chętnie byśmy zostali, ale moja towarzyszka jutro z rana idzie do pracy. A mam jeszcze kilka planów związanych z nią - wyszczerzył się znacząco. Mimo, że byłam na niego zła za tę okropną sugestię, nie próbowałam zaprzeczyć. Zamiast tego przytuliłam się do jego boki i kiwnęłam głową, uśmiechając się zbyt słodko i idiotycznie, niż to było koniecznie.
- W takim razie miło było cię widzieć, stary. - Mężczyzna poklepał Biersacka po ramieniu, a mi puścił oczko. Westchnęłam cicho  i odwzajemniłam gest, mimo rosnącej we mnie irytacji.
- Mnie też było miło zobaczyć ciebie, Alex.
A więc miał na imię Alex!
Zamienili jeszcze kilka zdań, których nie słuchałam, skupiając się jedynie na palcach Andy'ego wbijających się tuż poniżej moich żeber. W końcu Alex przepuścił nas i wyszliśmy na zewnątrz.
- Ann, błagam, szybciej, zaraz umrę - jęczał mi nad uchem Andy, gdy starałam się znaleźć telefon.
- Trzeba było tyle nie pić - warknęłam cicho, lecz zmiękłam, gdy przytulił się do mnie i przesunął moją dłoń na swoje żebra.
Objęłam go ostrożnie ramieniem, szukając wzrokiem ławki, a której moglibyśmy usiąść. Gdy takiej nie zauważyłam, westchnęłam cicho i podprowadziłam go do murku, który ogradzał posiadłość. Ostrożnie oparłam go o ogrodzenie, a sama zadzwoniłam po taksówkę. Miała przyjechać za piętnaście minut więc  zrezygnowana  usiadłam na chodniku, pociągając za sobą Andy'ego. Biersack marudził przez chwilę, lecz to nie przeszkodziło mu we wtuleniu się w moje ramię.
Westchnęłam ciężko i  przytuliłam go delikatnie, machinalnie zaczynając głaskać go po włosach. Pochyliłam się i musnęłam ustami jego czoło, zostawiając na skórze ciemny ślad szminki.


-----------------------------------------------------------------------------------------
Moi kochani!
Wracam do was dopiero teraz, bo dopadł mnie monstrualny kryzys twórczy, który nie pozwolił mi napisać niczego sensownego i, jak widzicie wyżej, niczego, co byłoby równie dobre, jak kiedyś.
Dlaczego akurat dziś?
Ano, zeszło mi się trochę, bo rozdział ma aż 12 stron i chciałam w nim zawrzeć naprawdę dużo. Poza tym dziś są urodziny Andy'ego! Pomyślałam ,że to będzie dość fajna niespodzianka.
No dobrze. Jak wam się podobał rozdział? I postać Jennifer?
Aha! Jeżeli zobaczycie i przeczytacie post, proszę was o pozostawienie po sobie jakiegoś znaku, żebym wiedziała, ile was tutaj zostało.

Nie ustalę limitu, ale tak jak wcześniej, od ilości komentarzy zależy czas, w jakim pojawi się rozdział.

Dobrej nocy!



wtorek, 18 sierpnia 2015

Rozdział 16

*rozdział usunął się sam (jak na złość), więc wstawiam jeszcze raz*


Obudziłam się, gdy było jeszcze ciemno, zmęczona i obolała. Czułam dziwny uścisk na brzuchu i nogach, zupełnie tak, jakby przygniatało je coś ciężkiego.
I nie myliłam się.
Gdy otworzyłam oczy dostrzegłam w półmroku szczelnie obejmujące mnie ramię i nogę zarzuconą na moje biodra. Zmarszczyła brwi i rozejrzałam się, próbując zorientować w sytuacji.

Oliver leżał skulony jak małe dziecko po mojej prawej, przytulając do piersi koc. Jak można się spodziewać, nie miał na sobie nic oprócz bokserek. Po lewej za to spał spokojnie Maciek, przyduszając mnie przy tym swoim ciałem.
Nie wiem, naprawdę nie wiem, jak znalazłam się pomiędzy nimi i jak to się stało, że obaj byli prawie całkiem rozebrani. Przecież kładli się spać w ubraniach!
Uważając, by przypadkiem nie obudzić któregoś nich, bo to niewątpliwie skończyłoby się trzecią wojną światową (chociaż w tym domu rozegrały się już cztery), wyplątałam się z uścisku Maćka i po cichu skierowałam do łazienki, wcześniej okrywając obu tych debili kocem.
Na początku rozplotłam nędzną parodię warkocza, którą miałam na głowie i rozczesałam dokładnie włosy, po czym związałam je w wysokiego kucyka. Gdy myłam zęby, usłyszałam ciche pukanie do drzwi. Zmarszczyłam brwi, przyglądając się swojej twarzy, upaćkanej białą pianą. Błyskawicznie ją starłam i opukałam usta.
- Nie, tylko.. No wiesz, jesteś siostrą mojego kumpla - rzucił z nonszalanckim uśmiechem i zamknął drzwi. - Dziwnie jest cię oglądać.. prawie nago. - dodał, lustrując mnie niepewnym spojrzeniem.
- Właź - burknęłam, wycierając buzię ręcznikiem i patrząc przez ramię na Maćka, który niepewnie wsunął się do środka i rozejrzał. - Myślałem, że jesteś ubrana - sapnął z dziwnym grymasem na twarzy. Uśmiechnęłam się czarująco i odwróciłam przodem do niego, opierając się plecami o wbudowaną w szafkę umywalkę. - Przeszkadza ci to? - Błagam cię, widziałeś mnie tak dziesiątki razy!
W trzy sekundy zdjęłam z książki szary papier i szeroko uśmiechnęłam. Cień mężczyzny na tle gazet mówił wszystko - nie musiałam nawet patrzeć na tytuł czy autora.
Zażenowany rozmasował kark i podszedł do mnie blisko, opierając dłoń po mojej prawej stronie. - Właściwie, to... wczoraj miałem ci coś dać - zmienił temat i wyciągnął zza pleców prostokątny pakunek. Po kształcie i grubości zorientowałam się, że musi być to książka. - Przywiozłeś mi "Lilith? Błagam, powiedz, że to to - uśmiechnęłam się błagalnie. Maciek pokręcił głową. - Nie. Ale Lilith też dla ciebie mam. To coś innego.
Maciek jedynie pokręcił głową, wychodząc z łazienki.
- Lśni, tryska, brzmi, śpiewa - zaśmiałam się cicho, cytując Witolda Gombrowicza. - Gdzieś ty ją znalazł? Od siedmiu lat szukałam jej po wszystkich księgarniach! -Powieści Tyrmanda są przecież prawie wszędzie- parsknął rozbawiony. - Szczególnie "Zły". Nie wiem, jak mogłaś na to nie trafić. Przewróciłam oczami i przytuliłam książkę do piersi.
- Widocznie źle szukałam.

Następnie spokojnie odłożyłam książkę na bok, a moje myśli odleciały w kierunku testów, jakie dziś na mnie czekały. Przedmioty ścisłe i języki obce.
Spojrzałam zmęczonym wzrokiem na białą koszulę, która czekała już na mnie, zawieszona na prysznicu.
Zapowiadał się naprawdę ciężki dzień.




Wakacje mijały niespodziewanie szybko. Nim się obejrzałam, nadszedł ostatni piątek bezgranicznej wolności, toteż spędzałam go na najlepiej, jak tylko się dało - za Andy'm na kanapie, oglądając czwartą część Piratów z Karaibów i komentując figurę Penelope Cruz.
Bawiliśmy się przy tym przednio, a czas płyną tak szybko, że zanim się zorientowaliśmy, nadeszło popołudnie. - Co robimy? - zapytałam, opierając głowę o jego ramię i przymykając oczy.
Zrobiłam naburmuszoną minę i szturchnęłam go mocno w ramię, po czym roześmiałam się. Odkąd odebrałam wyniki egzaminów przedmiotowych, miał ze mnie największą uciechę. Co prawda, nie były najgorsze; przedmioty ścisłe napisałam na sporo ponad dziewięćdziesiąt procent, za to część humanistyczna i dołączona do niej adnotacja przez cały tydzień bawiła wszystkich, łącznie z Andy'm, który był przy tym, jak odebrałam maila z wynikami. Moje obszerne wypracowanie oceniono na marne cztery punkty, a nauczyciel, który je oceniał widocznie był typem śmieszka, bo pod spodem raczył napisać "ciąg dalszy nastąpi".
- Nie wiem. Możemy iść na lody, na plażę... albo możemy pośmiać się z twoich wyników z egzaminów... Irytowało to mnie, ale powstrzymywałam się przed odgryzieniem się na wszelkie zaczepki. Teraz jednak nie mogłam się opanować.
- ...albo z tego, co masz w bokserkach.. - dokończyłam za niego z szerokim uśmiechem na ustach. - W sumie, moglibyśmy pójść na plażę, ale musiałabym się przebrać, a mi się nie chce. Poza tym, o siedemnastej mam wyprowadzić psy sąsiadów na spacer, więc mamy ledwie trzy godziny, a zanim tam dojdziemy, może minąć trochę czasu, szczególnie z twoim tempem.
- Możemy jechać samochodem - wzruszył lekko ramionami. Zamilkłam na chwilę, wzdychając cicho i stukając palcami o oparcie mojej życiowej partnerki kanapy. Wtedy przypomniałam sobie, że jakiś czas temu postanowiłam być dobrą siostrą. Spojrzałam na Andy'ego, a potem na laptopa, który leżał zamknięty na stoliku przed nami i stwierdziłam, że wiem, jak mogę to zrobić. Odkąd moja rodzina jest rozdzielona, regularnie, co dwa rozmawiam przez kamerkę z Sue i mamą. Zdążyłam się też zorientować, że moja siostra naprawdę się zmieniła, przynajmniej, jeśli chodzi o gust muzyczny.
- Odkąd nie jesteśmy "razem", stała się zupełnie inna, rozumiesz? Jest taką kopią mnie sprzed, no nie wiem, trzech lat, ale dużo ładniejszą - kontynuowałam. Na nowo otworzyłam swojego laptopa, sprawdzając, ile jest baterii, po czym włączyłam komunikator, a następnie zadzwoniłam do Sue.
A może ja tego wcześniej nie zauważałam? - Mogę mieć do ciebie prośbę? - spytałam chłopaka, który zaczął namiętnie wpatrywać się w okno i starszą panią idąca chodnikiem. - Mógłbyś porozmawiać na skype z moją siostrą? Andy zmarszczył lekko brwi, ale pokiwał głową na zgodę, uśmiechając się przy tym. Gdy czekaliśmy, aż łaskawie odbierze, opowiedziałam o niej krótko Andy'emu, który co jakiś czas kiwał głową i uśmiechał się. Wiedziałam, że i tak w kilka sekund zapomni przynajmniej połowę z tego, co mu powiedziałam. Pół minuty później twarz Sue pokazała się na monitorze.
- Wiem - odpowiedziałam z dumą. - Ale nie pożałujesz, przysięgam.
- Cześć, Annie. - mruknęła sennie, przecierając oczy. - Pamiętasz może, jak kiedyś przypomniałaś mi o strefach czasowych? Bo wiesz, u nas jest teraz JEBANA PÓŁNOC - dokończyła ostro, co wywołało na mojej twarzy szeroki uśmiech, przypominający obranego ze skórki banana. No dobrze, nie do końca pamiętałam o tej różnicy czasu, jednak Suellyn nie wyglądała na osobę wyrwaną ze snu. Miała na sobie dopasowaną koszulkę, jej włosy były rozpuszczone i opadały miękkimi falami na ramiona. warz miała niebywale świeżą i wypoczętą - o wiele bardziej, niż ja. Sue fuknęła, udając obrażoną. - Mam nadzieję, że to będzie coś ekstra, inaczej się na ciebie obrażę. Przesunęłam kamerkę bardziej w bok, tam, gdzie siedział Andy. Jednocześnie przysunęłam się do niego, zachowując na ustach szeroki uśmiech. - Sue, przedstawiam ci Andy'ego Biersacka.
Zaraz i ja się zarumienię, ale ze złości.
Moja siostra zaniemówiła, podobnie jak Andy, który gapił się w monitor, oczarowany jej urodą. Szturchnęłam go w bok, czując nieprzyjemny skurcz. Pieprzona zazdrość. - Cześć - odezwał się w końcu Andy, po czym odchrząknął cicho, by pozbyć się chrypki, która pojawiła się znikąd.
Suellyn zarumieniła się lekko, przygryzając wargę i odpowiedziała mu ciche "hej" najsłodszym ze swoich głosików.

Przez chwilę przysłuchiwałam się ich rozmowie, która kleiła sie o wiele lepiej, niż każda z naszych wcześniejszych rozmów. Ogarnęło mnie przy tym dziwne uczucie pustki zmieszanej ze złością i rozżaleniem, które było tak silne, że wywołało nieprzyjemny skurcz szyi i sprawiło, że na moment straciłam oddech.
Cholera.
Sapnęłam cicho, gdy oni skończyli temat muzyki i zeszli na podróże. Byłam znudzona i zniechęcona, choć wcześniej cieszyła mnie perspektywa zrobienia siostrze miłej niespodzianki.
Stwierdzając, że nie chcę dłużej słuchać ich rozmowy, chwyciłam moją Lilith i otworzyłam tam, gdzie ostatnim razem skończyłam czytanie. Co prawda, znałam te książkę niemalże na pamięć, ale bardzo lubiłam do niej wracać, zupełnie jak do wszystkich innych. No, może poza kryminałami Deavera, one są zdecydowanie zbyt dobre, by uczyć się ich na pamięć. Po przeczytaniu Przydrożnych Krzyży wyszłam z założenia, że bez elementu zaskoczenia, jaki pojawiał się podczas pierwszej lektury to już nie to samo.
Zdążyłam przeczytać zaledwie pół strony, gdy usłyszałam moje imię. Zaintrygowana podniosłam wzrok znad książki, żeby zobaczyć, jak Biersack wzrusza ramionami i odburkuje coś w stylu "długa historia".
Tak, więc zapewne będę musiała ją później opowiadać.
Przez następne dwie godziny (dwie godziny!) przewinęli się przez wszystkie możliwe tematy. Nawet o mnie rozmawiali przez krótką chwilę, co nie umknęło mojej uwadze, choć starałam się czytać, co nie wychodziło zbyt dobrze. Nadal tkwiłam na tej samej stronie.
W końcu nie wytrzymałam i odłożyłam Lilith na stolik, wstając i informując cicho, że idę przygotować się do mojej "nowej pracy".
Od tygodnia zajmowałam się też wyprowadzaniem psów. Niby nic, ale jeden godzinny spacer wieczorem z pięcioma psami znacznie poprawiał mój budżet.
Szybko przebrałam się w wygodniejsze ubrania, których w razie czego mogłam się pozbyć i związałam włosy w koński ogon. Kiedy gotowa schodziłam na dół, Andy właśnie zamykał laptopa.
- I jak? - spytałam na pozór obojętnym tonem, zakładając dłonie na piersi. Po sekundzie zdałam sobie sprawę, że Andy może odebrać to jako zły znak, więc opuściłam je wzdłuż tułowia.
- Twoja siostra jest wspaniała - stwierdził, śmiejąc się pod nosem, co odrobinę mnie zabolało. Cholera.
Zachowałam jednak twarz i uśmiechnęłam się promiennie, choć sztucznie, odpowiadając:
- Mówiłam ci o tym.
Chłopak kiwnął głową, wstając powoli i mrucząc przeciągle.Podszedł do mnie powoli, spoglądając przelotnie na zegarek i skrzywił się.
- Ale ja nadal wolę jej młodsza siostrę.

----------------------------------------------------------------------------------------------------
Dodaję jeszcze raz, bo głupi blogger usunął rozdział.
Nie wiem, czy pisac tu od nowa swój monolog o odejściu, ale jeżeli ktoś nie widział, napisze go od nowa.
Zastanawiam się nad usunięciem, bądź zawieszeniem Hello My Hate i jestem wam chyba winna wyjaśnienia.
Blog od początku miał mnie.. hm, wypromować, bo jest lekki, łatwy w odbiorze i jak widać, dość popularny. Mimo to zauważyłam, że liczba komentarzy drastycznie spadła, a co za tym idzie- moja motywacja również. To skłoniło mnie do przemyślenia najważniejsze kwestii - warto?
Doszłam do wniosku, że nie, nie warto tego ciągnąć dalej, ale że jestem upartą osobą i wszystko
muszę doprowadzić do końca, więc blog ten również doprowadzę do końca.
JEDNAKŻE
Bez was to nie ma żadnego sensu. Jeśli nikt nie będzie komentował, ja nie będę pisała, bo, cholera jasna, piszę to dla was, nie dla siebie. Gdybym pisała to dla siebie, wszystko miałoby inną fabułę, o której opowiedziałam dziś Rassy.
Rozdziały będą pojawiały się rzadko, chodź obiecałam jeden w tygodniu. Teraz czas, w którym coś napiszę, będzie zależał od liczny komentarzy. Im więcej, tym szybciej.
Tym bardziej, jeśli przy takiej licznie obserwatorów będzie mniej niż 8 komentarzy - przykro mi, ale możliwe, że nie zechcę kontynuować tej historii.
Żyę udanych tych dwóch tygodni, które pozostały do końca wakacji.


niedziela, 7 czerwca 2015

Rozdział 15

Wiecie co? Jak mnie najdzie wena, to poprawię i czternasty, będzie bardziej składny. Jak już mi się to uda, poinformuję was niezwłocznie.
WAŻNE OGŁOSZENIE NA SAMYM DOLE
------------------------------------------------------------------------------------------------------------------

Dylan, master wszystkich imprez i mistrz podrywu, jak go pieszczotliwie określaliśmy, wpadł do mnie zaraz po południu z propozycją wyjścia na boisko. Ignorując mój głośny sprzeciw, zwlókł mnie z kanapy siłą i niemal wyniósł z domu, zanim udało mi się wybłagać chociażby szansę na przebranie się z okropnie niewygodnych wąskich spodni i białej koszuli, których nie zdążyłam zdjąć po egzaminie z historii, który swoją drogą poszedł mi całkiem nieźle. Przebrana w wygodne, krótkie spodenki i jasną koszulkę zgodziłam się w końcu dobrowolnie opuścić dom.
Dzień był ciepły i słoneczny. Promienie słońca przebijające się przez korony drzew przyjemnie łaskotały moją twarz, gdy w ciszy przemierzaliśmy jedną z parkowych alejek.
W końcu udało nam się dotrzeć na miejsce.
Na boisku znajdowały się zaledwie trzy osoby. Matt, James i Bruce wygodnie opierali się o siatkę i podawali sobie piłkę, starając się z odległości rzucić do kosza, co w większości się im udawało. Przez chwile byłam pod wrażeniem ich umiejętności, a później stwierdziłam, że, hej, przecież też tak umiem! I przestałam być pod wrażeniem.
Podeszliśmy bliżej nich, starając się, jako tako, nie sprawiać wrażenia zdezorientowanych całą sytuacją. W końcu na boiskach zwykle roiło się od dzieciaków, a teraz były puste.
-Cześć- powiedziałam od niechcenia, rzucając Rose'owi obojętne spojrzenie.
Można powiedzieć, że po tym, co stało się w jego sypialni, nasze stosunki skomplikowały się jeszcze bardziej. Z zauroczonych w sobie dzieciaków zmieniliśmy się w obrażalskie nastolatki, których nijak nie da się pogodzić. Tak, cóż, widocznie nasza "przyjaźń" od początku nie miała sensu, a moje zauroczenie jak zwykle okazało się tylko bezsensowym pragnieniem posiadanie bliskiej osoby.
-Ta, cześć. - odburknął, zabierając piłkę z rąk Jamesa i wstając ze swojego miejsca, żeby wykonać perfekcyjny wsad z dwutaktu.
-Co mu się stało? - spytał półgłosem Dylan, marszcząc brwi i kątem oka patrząc na Rose'a z autentyczną troską.
-Skąd my to mamy, kurwa, wiedzieć? - skontrował Bruce, zakładając ramiona na kolana i marszcząc ze zirytowaniem ciemne brwi.
-No nie wiem, może stąd, że macie z nim najlepszy kontakt?
Wymieniali się pytaniami jeszcze przez prawie dwie minuty, w czasie których Matt zdążył dwa razy rzucić za trzy, wykonać wsad i podejść do mnie z piłką pod pachą i pytaniem:
-O czym oni znowu pieprzą?
Spojrzałam na niego spod rzęs i wzruszyłam teatralnie ramionami, próbując przekazać, że mało obchodzą mnie tematy tych dwóch awanturników.
-dobra, Ann, koniec tych dziwnych zagrywek, nie możemy być na siebie wiecznie obrażeni, nie? - sapnął, druga ręką rozmasowując kark. - To był jeden głupi wyskok, miałem kaca, nie myślałem co robię. Nie obrażaj się na mnie - szturchnął mnie lekko w bok, na co, zirytowana, przewróciłam oczami i odsunęłam się o pół kroku w bok.
Nie sądziłam, że gdy to głupie zauroczenie minie, Matt stanie się dla mnie zupełnie obojętny, tak, jakby w ogóle nie istniał.
-Czy ja wyglądam na obrażoną? - sarknęłam, zakładając ręce i rzucając ukradkowe spojrzenie chłopakom, którzy, niezrażeni obecnością Rose'a, nadal dyskutowali na temat jego osoby. Debile.
Debile, ale i tak ich lubię,
-Tak, Ann, wyglądasz na obrażoną. I to bardzo obrażoną. Przestań zachowywać się jak dziecko, gdybyś nie była taką cnotką, do niczego by nie doszło.
-Gdybyś nie był takim napalonym idiotą, do niczego by nie doszło - warknęłam, obracając się tak, by stać z nim twarzą.. w klatę. Nie, nie jestem niska, on jest, kurde, za wysoki.
Rose uśmiechnął się z kpiną, wypuszczając piłkę i zakładając ręce na piersi. spojrzał na mnie wzrokiem przesyconym politowaniem.
-Myślisz, że dlaczego jest wokół ciebie tylu facetów? Większość chce cię tylko przelecieć.
-Ja nie chcę jej bzyknąć!- nie zgodził się Jamie, wstając i podchodząc do nas. - Bez obrazy, Evans, ale wolę niskie, starsze blondynki, nie spełniasz standardów. - Poklepał mnie przyjacielsko po ramieniu i uśmiechał pokrzepiająco.
-Nie ma sprawy, James, ty też nie jesteś w moim typie.
Okej, kłamałam. James był bardzo w moim typie, najbardziej z nich wszystkich, ale na równi z Bruce'm.  Lubiłam, bardzo lubiłam to charakterystyczne połączenie zielonych, wesołych oczu, brązowych włosów sięgających ramion i rozbrajającego uśmiechu, który od niedawna na stałe przykleił się do jego ust. Wszyscy wiedzieliśmy czemu - masz kochany Jamie znalazł dziewczynę, w której był bezgranicznie zakochany, toteż spędzał z nią sporo czasu.
Ale o kumplach (i mnie!) nie zapominał.
-No. Skoro sprawę mamy wyjaśnioną, to możemy grać, huh? - krzyknął Dy, podbiegając i w niemożliwie niskim skłonie zgarniając piłkę z ziemi. - Dzielimy się na składy, czy tak jak ostatnio, każdy pracuje na siebie?
Wybraliśmy druga opcję i zaczęliśmy grę.

Tego samego wieczoru na wymianę miał przyjechać Maciek. Jak ustaliliśmy wcześniej, ten weekend miał spędzić u nas, a w poniedziałek rano pojechać do rodziny chłopaka, który wybrał się do Polski.
Tak więc, o godzinie pieprzonej jedenastej, siedziałam na lotnisku, popijając kawę z cudownego, bo bezpłatnego, automatu i czekając, aż Maciek uwinie się z odprawą.
Powoli sącząc napój o smaku styropianu, obserwowałam ludzi przewijających się w zastraszającym tempie przez halę odlotów. Biegali, truchtali, machali torbami, gubili dzieci, a ja, pośrodku tego wszystkiego, śmiałam się z nich w duchu.
-O której on miał być? - zapytałam Oliego, przekazując w jego ręce ciepły kubek.
-Godzinę temu. Pewnie debil pomylił samoloty, czy coś- westchnął, biorąc łyka i krzywiąc się nieznacznie - Wiem, czemu ta kawa jest darmowa. Gdyby nie była, nikt by za nią nie zapłacił.
Parsknęłam śmiechem, opierając przedramiona na kolanach i wypatrując w tłumie  wysokiego szatyna, jednak, jak na złość, nie było ani jednego.
Westchnęłam, odpychając się lekko dłońmi od kolan i opierając wygodnie (o ile to możliwe)  o oparcie czerwonego, plastikowego krzesełka.
Dopiero po niespełna godzinie, wśród ludzi wypatrzyłam kogoś, kto chociaż odrobinę przypominałby Nowaka. Wstałam i szturchnęłam w ramię przysypiającego brata, po czym na zesztywniałych nogach pomaszerowałam najpierw do kosza, żeby wyrzucić kubek, a później w stronę chłopaka.
Im bliżej byłam, tym bardziej utwierdzałam się w przekonaniu, że to jednak nie on. Już miałam się odwrócić i z powrotem zając miejsce na niewygodnym krzesełku, kiedy uśmiechną się w bardzo znajomy sposób i podszedł do mnie szybko, łapiąc  objęcia i mrucząc:
-W tych jasnych ciuchach i opaleniźnie prawie cię nie poznałem, Evans. Wyglądasz jak ekskluzywna prostytutka.
-Dzięki - zaśmiałam się, mocniej zaplatając ramiona na jego szyi - I co tak długo? Siedzimy tu dobre dwie godziny i czekamy na ciebie!
-Umh, jeszcze w Warszawie mieliśmy drobne opóźnienia i tak jakoś wyszło - uśmiechnął się i klepnął mnie lekko w plecy. - No, koniec tych czułości, dusisz mnie, Ann.
-Zaraz - odburknęłam, z twarzą wtuloną w jego bluzę.
Tylko czekam na jego reakcję na temperaturę panująca na dworze.
Trzy minuty później udało mi się od niego odkleić, głównie ze względu na to, że w tym czasie Oliver zdążył do nas przyjść i poinformować, że idziemy, zanim wszystkie taksówki  nam uciekną.
Tak więc, w minutę zebraliśmy się i opuściliśmy lotnisko, trafiając prosto w żar, który  tak panował, mimo późnej pory.
-Ile tu kurwa jest, trzydzieści stopni? - sapnął Maciek, natychmiast zdejmując bluzę i przewiązując się nią w pasie.
-Osiemdziesiąt pięć w stopniach Fahrenheita - uśmiechnęłam się, patrząc na tablicę umieszczoną na jednej ze ścian monstrualnego, pięciokątnego, białego budynku.
-Ile?!
-W przeliczeniu trzydzieści - wyjaśnił Oliver, szukając wzrokiem wolnej taksówki. - Idziemy - zdecydował w końcu, szybkim krokiem ruszając na skos przez parking.
Rzuciliśmy sobie z Maćkiem znaczące spojrzenie, pędem ruszając za moim bratem i potykając się o swoje nogi.
Zapowiada się ciekawy weekend.

W domu byliśmy około pierwszej - ja i Oliver niemal zasypialiśmy pijąc herbatę w kuchni, za to Maciek, cholera, tryskał energią i nie mógł znaleźć dla siebie miejsca.
-Mógłbyś posadzić gdzieś tę dupę? Nie mogę się skupić na patrzeniu w przestrzeń - ziewnęłam, podnosząc głowę ze stołu i patrząc na zdezorientowanego Nowaka.
Ten posłusznie usiadł na jednym z krzeseł i rzucił nam wesołe spojrzenie.
-Wy już zmęczeni? Ludzie, jest wcześnie!
-Zobaczymy co powiesz jutro jak obudzę cię o siódmej rano, kurwo - ostudził jego zapał Oliver, zakładając ręce na swoje ramiona i powoli masując je.
Nowak udał oburzonego i przyłożył Oliemu pięścią w ramię. Mój brat rzucił mu mordercze spojrzenie.
-A ja proponuję iść spać- uśmiechnęłam się i wstałam, omal nie przewracając kubka i krzesła. Zaklęłam cicho, przytrzymując naczynie.
Wolałam zapobiec temu, co mogłoby się stać, jeśli jeden wyprowadziłby drugiego z równowagi, więc po prostu pociągnęłam obu za koszulki, dając znać, że mają iść za mną.
Po krótkiej kłótni, spowodowanej tym, że nikomu nie chciało się wcześniej wychodzić na dwór, żeby zabrać pościel która się tam wietrzyła, postanowiliśmy dzisiaj spać na podłodze w moim pokoju. We trójkę. Dwóch chłopaków i jedna ja.
Chryste.
Po szybkim prysznicu, znieśliśmy do pokoju koce i kołdry, układając je na podłodze. Na takim prowizorycznym posłaniu położyliśmy się (ja z brzegu, daleko od nich) i, mówiąc wprost, zasnęliśmy.

---------------------------------------------------------------------------------------------------
gra wstępna trwa, później czeka was ostra akcja
Dobry wieczór! kto się stęsknił? Widzę las rąk (ten sarkazm)
Nonono. Koniec zajebanego miesiąca, będę zaglądała tu częściej. Rozdział napisałam, przyznam się bez bicia, wczoraj i dziś.
Tyle pomysłów, tak mało czasu/
i co tu jeszcze.. a tak

WAŻNEWAŻNEWAŻNEWAŻNEWAŻNEWAŻNEWAŻNEWAŻNE

zepsułam komputer, więc większość rozdziałów, krótko mówiąc, poszła się jebać. Na laptopie pisać nie umiem. No. Więc będą opóźnienia, na pewno błędy i parodie tego, co miało być.

-----------------------------------------------------------------------------------------------

REKLAMA:
polecam wszystkim, których nie boli czytanie ze zrozumieniem

rassysfanfics.blogspot.com

niedziela, 3 maja 2015

Rozdział 14

Byłam zdruzgotana, patrząc ostatni raz na zegar odmierzający czas pisania egzaminów. Sama rozprawka zajęła mi prawie dwadzieścia minut. W głębi duszy żałowałam, że dałam sobie spokój z pisaniem na rzecz sportu. Może nie siedziałabym teraz jak debil w zbyt małej ławce przed komisją egzaminacyjną i nie próbowała przypomnieć sobie amerykańskich zasad pisowni.
Zostało mi niecałe czterdzieści minut na część testową i pracę z tekstem, którą wolałam zająć się na samym końcu. Nerwowo zagryzając wargę, zamalowywałam okienka w karcie odpowiedzi. zostały mi tylko dwa pytania, gdy kobieta wzrostu i postury mojego ojca ogłosiła, że do końca został kwadrans.
Zaklęłam w duchu i, kierując się intuicją, czyli "dawno nie było b..." zamalowałam dwie pozostałe kratki i zajęłam się tekstem.
Ostatni raz zerknęłam na zegarek, gdy udało mi się zakończyć egzamin i sprawdzić wszystko. Do końca zostały dwie minuty, całkiem nieźle.
Z cichym westchnieniem ulgi rozejrzałam się po sali, wyłapując wzrokiem blondyna, który, ku mojemu zaskoczeniu, wlepiał spojrzenie w moje plecy. Gdy zorientował się, że mu się przyglądam, uśmiechnął się i puścił mi perskie oczko. Nieśmiało odwzajemniłam uśmiech i przebiegłam wzrokiem po innych osobach siedzących w tym samym rzędzie. Byli to sami chłopcy, zaczynając od pryszczatego, opalonego szesnastolatka, aż po napakowanych skinów.
-Odkładamy długopisy, czas się skończył - zakomunikowała ta sama kobieta, panna Temple, jak informował identyfikator zawieszony na długiej, żylastej szyi.
Wszyscy natychmiast zerwali się ze swoich miejsc i skierowali się do wyjścia. Szłam na samym końcu, wsuwając czarne długopisy pod pasek spódnicy i zaczepiając je o materiał. Gdy w końcu po dwukrotnym skręceniu w zły korytarz dotarłam do wyjścia, okazało się, że pada.
Och, świetnie.
Zrezygnowana i wściekła na cały świat otworzyłam przeszklone, ciężkie jak cholera drzwi i wyszłam na zewnątrz. Nie wahałam się - natychmiast ruszyłam przed siebie dziarskim krokiem.
Dziarskim krokiem osoby, która ma dziesięciocentymetrowe szpilki na nogach trzeci raz w życiu.
Nie zważając na deszcz, który w kilka sekund przemoczył mnie do suchej nitki, minęłam grupkę chłopaków, która razem ze mną pisała testy i gry tylko przeszłam przez bramę szkoły, zrzuciłam szpilki i biegiem ruszyłam w stronę najbliższego przystanku. Moje stopy cicho uderzały o chodnik, ślizgały się po gładkim betonie. Co chwila omijałam drobne kałuże i potłuczone szkło. Na całe szczęście do przystanku dotarłam w jednym kawałku.
Usiadłam na białej, lekko powycieranej ławce i oparłam o przeźroczystą ściankę, na której wisiał rozkład jazdy. Przestudiowałam go dokładnie,  po czym z irytacją stwierdziłam, że według rozpiski autobus odjechał bardzo niedawno, a następny będzie za... godzinę.
Zaklęłam cicho i odkleiłam od ciała mokrą koszulkę. Zaklęłam po raz kolejny, orientując się, że przez materiał dokładnie widać moją bieliznę.
O, cudowny dniu.
Zrezygnowana.. nie, zrozpaczona! Tak, to będzie idealne określenie. Zrozpaczona podciągnęłam kolana pod brodę i skrzyżowałam nogi. Tępo wpatrywałam się w ulicę i przejeżdżające samochody. Liczyłam kolejne sekundy, później minuty, lecz padać nie przestawało i wyglądało na to, że nie przestanie.
Westchnęłam ciężko. Wstałam, rozprostowałam nogi i założyłam na stopy szpilki. Jak już moknąć, to z godnością.

Dotarłam do domu w niecałe pół godziny. Nogi bolały mnie niemiłosiernie, ciałem wstrząsały zimne dreszcze, nie mówiąc już o tym, że woda spływała ze mnie wartkim strumieniem. Jako, że w domu nikogo nie było, bo tata musiał jechać na szkolenie, a Oliver postanowił wybrać się do Carolyn, rozebrałam się w progu i pomaszerowałam na górę, żeby móc się przebrać. Mokre ubrania rozwiesiłam na prysznicu, włosy zawinęłam w ręcznik, niewygodny stanik zamieniłam na sportowy. Ubrałam jeszcze dresy i mogłam znów zejść na dół, by w spokoju zjeść i zregenerować siły przed czwartkową historią. Zanim jednak to nastąpiło, czekało mnie sprzątanie po tych dwóch debilach.
Dopiero pół godziny później mogłam wraz z kartką, na której miałam wypisane wszystkie materiały do nauki, położyć się na kanapie i przy akompaniamencie płyty Motörhead - Ace of Spades powtórzyć od 
nowa wszystkie daty i przebieg ważnych wydarzeń historycznych.
Zdam to. Musze zdać.

Wieczór spędziłam razem z Andy'm. Co prawda, mieliśmy się uczyć, ale stanęło na tym, że wtuleni w siebie oglądaliśmy Piratów z Karaibów.
-Jack Sparrow jest trochę jak Rambo, albo James Bond- stwierdził Andy, przekręcając się i kładąc głowę na moich lekko podkulonych kolanach.
-Kapitan Jack Sparrow- poprawiłam go, wpatrując się w ekran. - I masz rację. Ale im dłużej żyje tym lepiej.
-Aż tak lubisz piratów?
Spojrzałam na niego, unosząc jedną brew.
-Lubię tylko tych z dużym masztem.
Andy roześmiał się i dźgnął mnie lekko między żebra.
-Nie mogę uwierzyć, że to powiedziałaś.
Uśmiechnęłam się w odpowiedzi i skupiłam na Kapitanie Czarnej Perły, który chwiejnym krokiem uciekał przed dzikusami.


---------------------------------------------------------------------------------------
Och, God. Zawaliłam na całej linii, przepraszam.
Ciężko, naprawdę ciężko mi się to pisało. Właściwie, zaczynałam kilka razy, później wszystko usuwałam i od nowa.  Podobnie było z końcówką. (pisana tylko 9 razy, ok)
Jeszcze tylko jeden rozdział i akcja!
Uch, tak bardzo chcę w końcu wprowadzić *spoiler* nową bohaterkę.
Przepraszam was bardzo mocno, że ten akurat rozdział jest tak żałośnie krótki i tak żałośnie bezsensowny. Po prostu nie mogłam zawrzeć w nim więcej, okej?
Przysięgam, cholera, na wszystkie dobre oceny z fizyki, że następny będzie lepszy. Trochę gimbo, ale lepszy!


sobota, 4 kwietnia 2015

Rozdział 13

Następny dzień był chyba najgorętszym dniem lata. Ludzie tkwili w domach, lub, jeśli już musieli wyjść na dwór, brali ze sobą  kapelusze i zapas zimnego napoju.
Ja tymczasem, razem z Colinem McCleethy’m, tkwiłam na nasłonecznionym placu zabaw, gdzie grupka innych dzieci w wieku od czterech do siedmiu lat bawiła się w najlepsze, nie zwracając przy tym uwagi na skwar, jaki lał się z nieba.
Colin był moim małym podopiecznym.  Dzień wcześniej opiekowałam się nim i młody przywiązał się do mnie, nadając mi przy tym miano „cioci Ani”. Nalegał, żebym i dzisiaj się im zajęła, a ja, wiecznie cierpiąca na brak zajęcia, zgodziłam się zrobić to nieodpłatnie. Nie sądziłam jednak, że głupie wyjście do parku zajmie nam półtorej godziny, a Colin zapragnie bawić się w berka.
Przy trzydziestu siedmiu stopniach w cieniu.
-Ja już nie mogę- sapnęłam, opierając się o murek i patrząc spode łba na sześciolatka, który z przekrzywioną w lewo głową obserwował jakiś punkt znajdujący się nad moją głową.
Tak, mały McCleethy lubił się od czasu do czasu zawiesić. Niepokoiło mnie to w pierwszej chwili, ale po tym, jak poznałam go trochę bardziej, jego małe „chwile słabości” przestały mieć znaczenie. Nie trwały długo, najwyżej pół minuty. Nie mam pojęcia, co myślał, ale zwykle puściej wybuchał śmiechem, lub stawał się odrobinę bardziej rozkojarzony i mówił o swoich zainteresowaniach – motocyklach, futbolu amerykańskim i koleżankach ze szkoły.
-Ciociu, przecież dopiero co zaczęliśmy – zaprotestował. – No dalej, jeszcze jeden raz!
Przewróciłam oczami, bezgłośnie mówiąc „błagam, oszczędź”, ale on był nieugięty. Pociągnął mnie za rękę na piaszczysty plac i pisnął:
-Berek!
Po czym puścił się szaleńczym sprintem przez plac.
Z niedowierzaniem pokręciłam głową i zaczęłam go gonić, ale spryciarz cały czas mi się wymykał. Brał zakręty jak światowej klasy rajdowiec, podczas gdy ja ledwie utrzymywałam się na nogach.
Zrobiliśmy chyba z dziesięć kółek, aż w końcu udało mi się go dorwać. Resztkami siła podniosłam go do góry i  zmierzyłam wzrokiem płatnego zabójcy.
-Nawet się nie zmęczyłeś – stwierdziłam, a on roześmiał się i pstryknął mnie palcem w nos. – Jesteś niezniszczalny, czy ja zupełnie się do tego nie nadaję? –westchnęłam, stawiając go na ziemi.
-Nadajesz się! – zaszczycił mnie uroczym uśmiechem. – Jesteś najlepszą opiekunką, jaką kiedykolwiek miałem.
Muszę przyznać, komplement mile połechtał moje ego.
-Najlepszą? To ile ty już wystraszyłeś? – zmarszczyłam brwi, robiąc przy tym przerażoną minę. Malec wzruszył ramionami.
-Mówiły, że je wykańczam nerwowo.
-Och- wyrwało mi się. – Niegrzeczny z ciebie chłopak- zaśmiałam się, po czym zerknęłam na zegarek w telefonie. – Mamy jakąś godzinę. Co chcesz robić?
-Idziemy na lody? – wysunął do przodu dolną wargę. – Proooszę. Nie będę cię już męczył.
-I to właśnie chciałam usłyszeć- westchnęłam.
Wzięłam Colina za rączkę i pomaszerowaliśmy (chociaż właściwie on podskakiwał) do budki z lodami.
Już kilka minut później siedzieliśmy na ławce i wcinaliśmy swoje lody. I powiem szczerze – to były zdecydowanie najlepsze lody, jakie w życiu jadłam.
-Ciociu?- zaczął mały, a ja spojrzałam na niego z lekkim uśmiechem i chusteczką wytarłam mu czekoladowe wąsy. – A zabrałabyś mnie w następną sobotę na mecz?
-Jaki mecz?- spytałam.
-No bo nasz trener założył małą ligę i mamy grać za tydzień z rok starszymi chłopakami – wyjaśnił, patrząc na mnie wręcz błagalnie.
-Jeśli twoja mama się zgodzi, a mi nic nie wypadnie, to bardzo chętnie- odparłam, próbując się dobrać do lekko rozmiękniętego wafelka.
-To super, bo musisz zobaczyć, jak gram. Trener mówi, że jestem coraz lepszy i rodzice musza być ze mnie dumni – posmutniał lekko.
Prawda była niestety taka, że rodzice Colina prawie cały czas pracowali. Całe dnie spędzał z opiekunką, a, jak sam mi powiedział, wieczorem rodzice są zbyt zmęczeni, żeby móc z nim porozmawiać.
-Na pewno są dumni- pocieszałam go. – Po prostu nie zawsze to okazują, ale każdy rodzic zawsze jest dumny z osiągnięć swojego dziecka – zmierzwiłam lekko jego czarne loki wpadające do oczu.
-A ty jesteś ze mnie dumna?
Tym prostym pytaniem zbił mnie z tropu.
-Bardzo dumna, Colin.
Chłopczyk uśmiechnął się pogodnie i wstał, wyrzucając chusteczkę po lodzie do kosza. Poszłam w jego ślady i kucnęłam przy nim, żeby dokonać „technicznego przeglądu”: czystość ubrania, buzi, czy ma wszystko, co miał gdy wychodziliśmy.
-Może wrócimy już do domu, co?- zaproponowałam, a on zmarkotniał. Leciutko szturchnęłam go w ramie. – No rozchmurz się smutasie. Z naszym tempem i tak pewnie się spóźnimy.
Colin zaśmiał się i oddał mi trzy razy mocniej. Udałam oburzenie.
-Gdzie się tak spieszysz?- zapytał podejrzliwie, znów łapiąc mnie za rękę i ciągnąc jedną z alejek. Grupka wyrostków przechodząca obok skasowała nas spojrzeniem, a później obrzuciła serią gwizdów i komentarzy typu „stosuj antykoncepcję!”. Miałam ogromną ochotę zawrócić i rąbnąć w twarz każdemu  z nich, ale ograniczyłam się jedynie do wymyślania najboleśniejszych metod kastracji, począwszy od powolnego obcinania nożyczkami, przez cięcie na małe plasterki, stopniowe wypalanie, aż po przygniecienie ciężkim głazem.
-Ciociu? Nie słuchaj ich. Po prostu są zazdrośni, że to ze mną trzymasz się za rękę, a nie z nimi – podsumował chłopiec, na co zaśmiałam się. – To gdzie się tak spieszysz?
-Umówiłam się- wyjaśniłam z lekkim uśmiechem – I dziękuję. Jesteś bardzo miły.
-Na randkę?- dopytywał.
-Nie, nie na randkę- odpowiedziałam. – Na spacer, a później film – dodałam, przygnieciona pytającym spojrzeniem zielonych oczu.
-Musi być fajny- stwierdził.
Młoda dziewczyna z wózkiem minęła nas i kiwnęła do mnie głową. Odwzajemniłam gest, choć dziewczynę widziałam pierwszy raz w życiu.
Okej, czy naprawdę wyglądam jak jego matka?
-Bo jest – odparłam.
-Lubisz go? – zadarł głowę do góry, żeby spojrzeć mi w oczy. Sięgał mi do żeber.
-Lubię – przytaknęłam. Chociaż co noc odgryza mi głowę we śnie.
-A on ciebie lubi?
-Jesteś bardzo ciekawski – zauważyłam, gdy wyszliśmy w końcu z parku i czekaliśmy przy przejściu dla pieszych na lukę w ruchu drogowym. – Ale myślę, że tak.
-Więc czemu nie jesteście razem?
Przez krótką chwilę moje nogi zrosły się z chodnikiem, a bicie serca zwolniło.
-Colin, znamy się dopiero miesiąc – mruknęłam lekko poirytowana ciągłymi pytaniami sześciolatka. Ale w głębi duszy musiałam przyznać, przez ułamek sekundy sama się nad tym zastanawiałam.
-No dobrze. Nie gniewaj się na mnie – zrobił minę zbitego psiaka.
Naciągnęłam mu kaszkietówkę na oczy. Fuknął obrażony, choć na jego opalonej twarzyczce gościł uśmiech i poprawił nakrycie głowy, po czum dźgnął mnie lekko w żebra.
Spojrzałam na sygnalizację dla pieszych. Nadal było czerwone, więc posłusznie czekaliśmy przy przejściu. Razem z nami czekał spory tłumek innych ludzi, którzy ze zniecierpliwieniem czekali na możliwość przejścia. Ktoś przepchał się na przód i stanął obok mnie. Miałam wrażenie, że mi się przygląda, ale odrzuciłam tę nonsensowną myśl i spojrzałam na Colina, opartego teraz wygodnie o moje ciało.
W pewnej chwili samochody zatrzymały się i ludzie przemknęli obok nas, zupełnie obojętni. Szybkim krokiem ruszyliśmy za nimi, orientując się, że zielone światło za chwilę się zmieni się na czerwone i znów utkniemy na  kilka minut.
Można powiedzieć, że zdążyliśmy w samą porę, bo gdy tylko zeszliśmy z ulicy, samochody ruszyły. Odetchnęłam i pociągnęłam chłopca na bok chodnika, gdzie sięgał cień. Oboje byliśmy zmęczeni upałem, dlatego też te kilka przecznic przeszliśmy powłócząc nogami i marudząc.
Tak, to bardzo dojrzała postawa.
Colina odprowadziłam dwie minuty przed czasem. Chłopak wpadł do domu jak burza i pociągnął mnie za rękę, wołając przy tym swoją mamę. Kobieta wychyliła się z kuchni i uśmiechnęła do mnie współczująco, jakby chciała powiedzieć „wiem, co przeżyłaś” i gestem ręki przywołała mnie do kuchni.
Było to średniej wielkości jasne pomieszczenie o cytrynowych ścianach. Pośrodku stal stół ze szklanym blatem i pasujący zestaw krzeseł. Pani McCleethy przygotowywała, jak podejrzewam podwieczorek dla synka.
-I jak poszło?- zapytała wesoło, podając mi szklankę wody. Skinęłam w podziękowaniu głową, rozkoszując się chłodnym napojem.
-Bardzo dobrze, dziękuję – odpowiedziałam uprzejmie.
-To bardzo się cieszę- odetchnęła z ulgą. – Colin potrafi być bardzo niegrzeczny. Zwykle opiekunki rezygnują po jednym dniu.
-To miły chłopiec. Nie sprawia żadnych problemów – skwitowałam, a mama Colina uśmiechnęła się do mnie.
-Nie wiem, czy byłabyś zainteresowana, ale chciałabym „zatrudnić” cię na stałe. Mały bardzo cię polubił – stwierdziła.
Jak na potwierdzenie jej słów, do kuchni wpadł jej synek, niosąc rysunek. Wręczył mi go z przysłowiowym bananem na twarzy i znów uciekł do salonu.
Przyjrzałam się rysunkowi z niemałym zachwytem. Chłopak miał wielki talent. Na kartce widniał Harley Davidson, a obok nasza dwójka – co prawda byliśmy pozbawieni twarzy, ale proporcje były wręcz idealne. Podejrzewam, że nawet mój dawny nauczyciel plastyki – malarz, rzeźbiarz, który ukończył akademię sztuk pięknych - nie powstydziłby się takiego dzieła.
-Widzisz? Stałaś się jego wzorem do naśladowania. Rano jak nakręcony opowiadał, jak to będzie się z tobą bawił – zaśmiała się, czym szybko mnie zaraziła. Później nastąpiła chwila ciszy, podczas której miałam okazję dokładniej przyjrzeć się pani McCleethy.
Była to bardzo urodziwa kobieta. Miała co najmniej metr siedemdziesiąt, nienaganną figurę, czarne włosy do ramion i twarz dwudziestopięciolatki. Jej oczy były niemal identyczne jak te jej syna. Zielone w kształcie migdałów, okolone długimi, ciemnymi rzęsami i podkreślone równie ciemnymi brwiami. Mały, lekko zadarty nos był pokryty małą ilością piegów, niemal niknących na tle opalonej skóry. Ust mogły pozazdrościć jej wszystkie botoksowe gwiazdy dużego ekranu; były pełne i duże.  Zaraz nad nimi miała srebrny kolczyk, zupełnie jak Amy Winehouse.
-Więc co ty na to?
Jej głos odbił się od moich uszu. Natychmiast otrząsnęłam się z transu i ochoczo pokiwałam głową.
-To będzie czysta przyjemność.
-Super! – ucieszyła się i uścisnęła moją dłoń. –Muszę podziękować Evelyn, że mi cię poleciła. 
Uśmiechnęłam się do niej serdecznie i powoli cofnęłam dłoń.
I ja muszę chyba podziękować Eve.

Pukanie do drzwi przerwało niemal absolutną ciszę panująca w moim pokoju. Zamiast kulturalnie wyjść z szafy i otworzyć, krzyknęłam tylko "wejść" i powróciłam do grzebania wśród porozrzucanych ubrań.
-Annie?
Na dźwięk głosu Biersacka wyprostowałam się jak struna. Gorączkowo rozejrzałam się za czymś, co mogłabym założyć na siebie, po czym najszybciej jak mogłam chwyciłam sukienkę w kolorze pastelowego różu, którą Sue przysłała mi trzy tygodnie temu i naciągnęłam na siebie.
-Co?- odezwałam się w końcu, mając nadzieję, że Andy nie zobaczył mojej nerwowej krzątaniny we wnętrzu szafy.
-Ile można się ubierać? - spytał lekko podirytowany.
-To zależy. Wiesz, czasami mieszkasz z kimś, kto kompletnie nie umie robić prania i wszystkie twoje białe ubrania stają się różowe. Wtedy jesteś maksymalnie zdenerwowany, bo przecież w taki upał nie ubierzesz niczego czarnego prawda? - zadałam pytanie retoryczne, ściągając gumkę z włosów i rozplatając supeł autorstwa mojego brata. - Wtedy musisz przez kilka minut zastanawiać się nad odpowiednim ubraniem i przez dłuższy czas siedzieć z głowa w szafie.
Poczochrałam lekko włosy i nogą przesunęłam zasuwane drzwi. Andy z uniesioną do góry brwią zmierzył mnie wzrokiem, po czym odwzajemnił mój uśmiech.
-Odwołuję pytanie. Wyglądasz świetnie. Powinnaś zdecydowanie częściej nosić sukienki, przypominasz w nich dziewczynę - skomplementował. Chyba skomplementował. - A teraz chodź, musisz się odstresować przed tymi egzaminami.
-Wcale się nie stresuję! - zaprotestowałam, naciągając na stopy białe tenisówki.
-Gdybyś się nie stresowała, całymi dniami nie siedziałabyś w książkach. Przecież oboje doskonale wiemy, że to zdasz.
Pokręciłam głową z niedowierzaniem.
-Za cholerę nie mogę zapamiętać nawet najważniejszych dat. Zawalę to. Albo wezmą mnie na nauczanie indywidualne - jęknęłam zdruzgotana na samą myśl o tym.
-Przestań. Kiedy masz pierwsze egzaminy? - zapytał, podchodząc do drzwi.
-We wtorek. Z angielskiego. Pisemny, później ustny - odpowiedziałam, idąc w jego stronę. - Historię mam dwa dni później.
Andy oparł się o ścianę i założył ręce na piersi. Jeszcze raz zlustrował mnie spojrzeniem.
-Jeśli chcesz, mogę ci pomóc - zaproponował z tajemniczym uśmiechem. - Ale zapłatę przyjmuje w naturze.
-Idiota - podsumowałam, otwierając drzwi. - No idiota. Czemu ja się w ogóle z tobą zadaję?
Na całe szczęście Andy pozostawił to pytanie bez odpowiedzi. W sumie, to nawet lepiej, bo jeśli odpowiedziałby to, co myślę, że chciał odpowiedzieć, jego dni byłyby policzone.


-------------------------------------------------------------------------------------------
Nienawidzę świąt ;-;
Nie mam w ogóle czasu pisać, bo w kółko tylko sprzątanie, a i wena mi nie dopisuje. Cóż, za to mam ogrom pomysłów na nowe ff. Fuck Logic.
Od następnego zdecydowanie więcej Bieracka, obiecuję. Tu miało go być dużo więcej, kilka stron więcej, ale Word mnie nie lubi i usunął mi połowę rozdziału ;-;
Wyje.
No to do następnego, moi drodzy. Postaram się wyrobić do czwartku.

9 komentarzy - nowy.
Wiem, że umiecie.

środa, 25 marca 2015

Rozdział 12

Gdy udało mi się przebudzić, na dworze wciąż było ciemno. Koszulka kleiła się do moich pleców, wilgotne kosmyki na stałe przylgnęły do mojej twarzy, a serce kołatało w piersi tak, jak nigdy wcześniej. Pokój skąpany w mdłym świetle latarni walczył z całych sił, by odzyskać kształt, lecz w moich oczach zamglonych strachem był jedynie zlepkiem ciemnych, niczym nieróżniących się elementów.
Pierwsza sierpniowa noc była zimna. Zza chmur pokrywających niebo tylko raz na jakiś czas wyłaniał się księżyc w pierwszej kwadrze, by chłodnymi, białymi promieniami oświetlić moją twarz. W jego świetle moja skóra wyglądała na niemal przeźroczystą, a perlące się na czole kropelki potu – niczym drobne kryształki.
Powoli stoczyłam się z łóżka i przykucnęłam przy nim, próbując opanować spazmatyczny oddech i przyspieszone bicie serca. Oparłam się łokciami o materac i zamknęłam oczy,. Kołysząc się na palcach do przodu i do tyłu, gdy w mojej głowie, niczym retrospekcja, pojawiały się strzępki koszmaru, który atakował mnie z cała swoją siłą już od tygodnia. Zimny dreszcz przebiegł po moim kręgosłupie, gdy w końcu udało mi się opanować przerażenie, lecz na jego miejscu, oprócz mrowienia w klatce piersiowej i żebrach, pozostał dziwny niepokój. Pod moimi powiekami nadal przewijały się poszczególne fragmenty złego snu, niczym najgorsza hollywoodzka produkcja. Niepokój znalazł swoje źródło, gdy na miejscu koszmaru pojawił się on.
Odwiedzał każdy mój sen. W każdym był równie poważny i opanowany, niczym najwyższej klasy chirurg. Przytulał mnie do siebie, brał na kolana. Dotykał moich włosów i policzków, zostawiając na nich łaskoczące smugi. Głaskał delikatnie po plecach, obejmował, kołysał, szeptał czule, choć po przebudzeniu nie pamiętałam ani jednego z jego słów. W mojej pamięci zostawały tylko jego wargi, ciepłe i miękkie, pieszczące skórę na moim ramieniu i szyi. Silne dłonie, które przesuwały się po moim ciele, badając każdy jego skrawek. Doprowadzał mnie tym do szaleństwa, ale.. odsuwał się i patrzył na mnie zimno, gdy tylko jego wargi miały spotkać moje. Patrzył tak chłodno, nieprzystępnie. A gdy otwierał usta, czuły szept przeradzał się w ryk bestii o dwóch rzędach kilkucentymetrowych, ostrych kłów, które później zatapiały się w moich ramionach.
Po dłuższej chwili postanowiłam choć odrobinę się ogarnąć. Ściągnęłam przez głowę mokrą od potu koszulkę i spod poduszki wyciągnęłam zapasową, którą przezornie przygotowywałam przed pójściem spać, w razie gdybym w nocy miała pływać. Oczywiście, jak najbardziej dosłownie.
Z ubraniem w ręce podreptałam do łazienki. Jak na rasowego tchórza przystało, po drodze zapaliłam wszystkie możliwe światła.
Usta przepłukałam wodą, szyję i twarz dokładnie umyłam, a następnie założyłam świeżą koszulkę. Włosy zaplotłam mocno i płasko, żeby nie przeszkadzały mi podczas snu. W rzeczywistości nawet nie myślałam, że uda mi się jeszcze zmrużyć oczy bez kogoś, kto leżałby obok i tulił do siebie z całej siły sprawiając, że nie miałabym czym oddychać.
Wzięłam głęboki oddech i znów wsunęłam się w miękką pościel, tym razem jednak odrzucając duszącą kołdrę na bok. Nim odważyłam się zamknąć oczy, zerknęłam na zegarek w telefonie; brakowało tylko kilku minut do czwartej.
Westchnęłam gorzko, przypominając sobie, co w takiej sytuacji zrobiłabym, gdybym była na ukochanym zadupiu w Polsce. Wyszłabym na dwór w majtkach i koszulce, nie przejmując się tym, że ktokolwiek mógłby mnie zobaczyć. Przeszłabym kilkaset metrów, przebiegła boso po asfalcie, śmiała i skakała, zupełnie tak, jak robiła to miała dama z legend, którymi starsze panie straszyły małe dzieci.
Legenda o Białej Damie była mi bardzo dobrze znana. Otóż Dama pochodziła z zamożnej rodziny, ale zakochała się w mężczyźnie o zdecydowanie wyższej pozycji. Nie, nie w żadnym wieśniaku. W bogaczu z pozycją.  Osobiście myślę, że poleciała na jago kasę, ale to pewnie ja jestem materialistką niewierzącą w miłość, nie ona. W każdym razie, Biała Dama w nocy wymykała się ze swojej sypialni, biegała po ulicy jedynie w białej koszuli nocnej, śpiewała, tańczyła i śmiała się do swojego ukochanego. Zwabione jej głosem wygłodniałe psy rozszarpały ją na kawałki, zostawiając na ulicy jedynie strzępek jasnych włosów i niemal nietknięta koszulę.
Tak, wiem, bardzo romantyczne.
Gdy podczas pierwszej całonocnej bezsenności wymknęłam się z domu, na dworze zabawiłam nie dłużej, niż trzy minuty. Sprintem przebiegłam sto metrów, a później zawróciłam, bo bałam się, że zeżre mnie Burek sąsiadów.
Do moich uszu dotarł cichutki sygnał wiadomości. Przewróciłam oczami i oparłam się na łokciu, po czym wyciągnęłam się najbardziej jak tylko mogłam, żeby zgarnąć laptopa leżącego na krześle przy biurku. Co tam szpagat, to jest dopiero gimnastyka!
Kilka sekund później siedziałam po turecku z laptopem na kolanach i twarzą Suellyn na monitorze.
-Jest czwarta nad ranem do jasnej cholery! – jęknęłam przeciągle, patrząc na moją niemal dwudziestoletnią siostrę i próbując rozszyfrować, jak wykonane jest skomplikowane upięcie na czubku jej głowy, spod którego wymykały się pojedyncze blond pasma. Pod światło wyglądały niczym aureolka, a jej anielski wizerunek dopełniała biała sukienka, ślicznie kontrastująca z opaloną skórą.
-Czwarta? U nas jest trzynasta- wzruszyła szczuplutkimi ramionami, czym jeszcze bardziej mnie rozjuszyła.
-Masz rozszerzoną geografię i nie wiesz, że strefy czasowe w których jesteśmy, różnią się o pieprzone dziewięć godzin? – warknęłam.
-I tak nie śpisz, więc o co ci chodzi? – zmarszczyła mały, lekko zadarty nosek.
Ona ma urodę, ja mózg.
-O nic. Nie mam siły dyskutować – uniosłam ręce w obronnym geście. – A teraz gadaj, czego chcesz? Ostrzegam, jeśli chodzi o Darka, to się, kurde, zdenerwuję.
Darek był narzeczonym, chłopakiem, czymś w tym stylu Suellyn. Miał dwadzieścia osiem lat i oprócz wieku, nie różnił się ode mnie absolutnie niczym. No, może był trochę ładniejszy.
Nie lubiłam go. Nigdy nie zdobył mojej sympatii, mimo, że prawie we wszystkim się zgadzaliśmy.
Z Sue poznali się na pierwszym roku jej studiów.  Zakochali się w sobie na zabój. Nie mam pojęcia jakim cudem, skoro on wykładał tę nieszczęsną geografię…
-Nie o Darka- machnęła lekceważąco ręką. – O Maćka.
Maciek z kolei to przyjaciel Olivera, dawny obiekt moich westchnień. Gdy się z nim żegnałam, z lekka mnie poniosło i popełniłam ogromny błąd – pocałowałam go. Właściwie, to poprosiłam, żeby mnie pocałował, ale na jedno wychodzi.
-No, co z nim? – oparłam łokcie na kolanach i patrzyłam wyczekująco na Sue.
-Kazał przekazać, że przyleci na tę wymianę dopiero za tydzień, bo nie dogadał się do końca z tym drugim facetem w kwestii mieszkań.
Odetchnęłam z ulgą. Faktycznie, ogarnęła mnie lekkość. Lubię Maćka, ale nie chcę robić mu fałszywej nadziei. Od czasu tamtego pocałunku pomyślałam o nim może dwa razy. Nie mogłabym znieść nieszczerych uśmiechów, zapadającej krępującej ciszy. Nie mogłabym mu powiedzieć, że nie lubię go w ten sposób, który pozwoliłby nam na bycie razem.
-Słabo. Z tydzień mam egzaminy do liceum – poinformowałam bez większego entuzjazmu.
-Użalasz się. Na pewno sobie poradzisz, przecież nie jesteś głupia! – uśmiechnęła się. – Jak idzie ci biologia?
Czy Suellyn Cecily Evans właśnie zapytała, jak idzie mi nauka i stwierdziła przy tym, że nie jestem głupia? Chyba ktoś był tak miły i podmienił mi siostrę.
-Dobrze – nieśmiało odwzajemniłam uśmiech. – A jak tobie poszły sesje?
-Zdałam na piątki! – wydęła usta pomalowane różowym błyszczykiem, a później zaśmiała się perliście.
Okej, to już przerasta ludzkie pojęcie. Oddam 50 punktów IQ za śmiech w połowie  tak dziewczęcy jak ten Suellyn!
-Brawo! – pogratulowałam. – A jak w domu? Babcia dobrze się czuje? A mama? – zasypywałam ją milionem pytań, byle tylko przestała mnie wpędzać w kompleksy swoim urokiem osobistym.
-W domu dobrze. Babcia czuje się coraz lepiej, aktualnie wyszła z mamą na zakupy. Radzimy sobie dobrze, nie myśl, że nie.
-Sue, ja po prostu się martwię- sprostowałam natychmiast, orientując się, że moje pytania mogły zabrzmieć po prostu chamsko i nazbyt dociekliwie, tak, jakbym w nie nie wierzyła. –Tęsknie za wami i chcę tylko wiedzieć, czy wszystko okej. Martwię się – powtórzyłam.
-Już nie ważne. – powiedziała miękko. – Lepiej opowiadaj, jak tam w LA! Poznałaś kogoś?
-Duszno i gorąco. A oprócz tego jakoś leci. Tylko robię za służbę – zaśmiałam się, choć świdrujące spojrzenie blondynki sprawiało, że moja obnażona dusza cierpiała istne katusze.
-Pytałam, czy kogoś poznałaś – przypomniała.
Zagryzłam nerwowo dolną wargą i potarłam lewe ramie. Sue zawsze miała lekką obsesję na punkcie mojego życia uczuciowego. Wynikało to głównie z tego, że nigdy nie byłam w związku (o ile można to tak nazwać) dłużej niż miesiąc i nigdy po „zerwaniu” nie rozpaczałam okręcona w koc.  Można by pomyśleć, że jestem niestała w uczuciach, ale w rzeczywistości jest trochę inaczej. Zbyt często ponoszą mnie emocje. Gdy po jakimś czasie zdaję sobie z tego sprawę, po prostu kończę wszystko, co zaczęłam pod ich wpływem.
-No.. poznałam kilku – mruknęłam nieśmiało, patrząc w jej piwne oczy.
-No to opowiadaj! – Pisnęła podekscytowana. Wyglądała jak mała dziewczynka, która po raz pierwszy znalazła się w wesołym miasteczku.
-Jeden ma na imię Matt – powiedziałam. – Poznaliśmy się przez internetowy czat, a później na siebie wpadliśmy. Przyjaźnimy się, gramy razem w koszykówkę.
Sądząc po minie „mamo, ta brzydka pani właśnie odgryzła mi połowę lizaka”, moja odpowiedź nie zaspokoiła jej ciekawości nawet w najmniejszym stopniu.
-Dobrze całuje? – wypaliła.
Na moich policzkach błyskawicznie pojawił się szkarłatny, a może nawet rubinowy rumieniec. Uniosłam wysoko brwi, starając się przynajmniej stworzyć pozory, że nie wiem zupełnie, o czym ona mówi. 
-Sue, ja…
-Przestań, Annie. Zagryzasz środek policzka, czyli coś ukrywasz. Zawsze tak robisz. No więc?
Cud, ludzie! Zapiszcie to gdzieś! Sue pamięta więcej, niż moje imię!
-Dobrze. Bardzo dobrze. Zajebiście, cudownie, wspaniale. Jego usta są jak pieprzona ambrozja. To znaczy, nie wiem, czy pieprzona, ale.. – przerwałam. Moje policzki paliły żywnym ogniem.
- On też tak myśli o tobie?
-Nie wiem, Sue, nie wiem – poskarżyłam się. – Od tamtego pocałunku rzadko kiedy udaje nam się porozmawiać – westchnęłam.
-Annie? Czy ty się z nim przespałaś?
-Co? Nie! – zaprzeczyłam zbyt gwałtownie. Suellyn chyba nie do końca mi wierzyła. – Sue, nie rozłożyłam przed nim nóg.
-No dobra, już, dobra- westchnęła i poprawiła prostą grzywkę, która i tak układała się o wiele lepiej, niż moje włosy kiedykolwiek. – A ci inni?
Puk, puk. Kto tam? Zazdrość.
- Poznałam ich właśnie dzięki Mattowi. Gramy w jednej drużynie, nic szczególnego. – Wzruszyłam ramionami. – A teraz zmieńmy temat, dobrze?
Sue pogłaskała czule monitor, jakby próbując dodać mi otuchy. Przed oczami mignął mi srebrny pierścionek z perełką. SUE JEDNAK JEST ZARĘCZONA.
A zazdrość przestała mnie pukać. Teraz próbuje mnie rozerwać młotem pneumatycznym.
-Jasne – uśmiechnęła się półgębkiem.
-Wiesz, bo mam prośbę. Mogłabyś sprawdzić, czy w moim starym pokoju w szafie, na samym dnie, nie leży notes? Stary, posklejany, lekko nadjedzony? Obok powinna być książka, taka z twarzą kobiety na okładce.
-Jest – rzekła bez zastanowienia. - Znalazłam go jakiś tydzień temu, jak sprzątałam. Obok leżał plakat tych, no… Zakonnic!
Parsknęłam głośnym śmiechem, orientując się, że miała na myśli Black Veil Brides. Tak się kończy tłumaczenie siostrze etymologii nazwy zespołu.
-Tak, Sue, właśnie tak. Mogłabyś dać książkę i notes Maćkowi, żeby mi podrzucił? I tak pewnie pofatyguję się po niego na lotnisko, więc nie powinno być problemu.
Moja siostra ochoczo pokiwała głową i zdmuchnęła pasmo włosów, które wpadło jej do oka.
-A co do tego plakatu.. Przesłuchałam kilka piosenek tego zespołu i są całkiem nieźli – stwierdziła z uznaniem, po czym, ku mojemu (nie)zaskoczeniu, dodała: - A wokalista jest całkiem przystojny.
-Pieprzyć wokalistę – Albo i nie. – Basista to prawdziwy ogier!
Jak łatwo się domyślić, moje słowa były nasączone sarkazmem najbardziej, jak to tylko możliwe. Ale Sue chyba łyknęła moją przynętę, bo prychnęła lekceważąco.
-Chyba raczej kobyła.
Dopadł mnie niekontrolowany śmiech. Złapałam się za brzuch i oparłam plecami o ścianę, starając się choć trochę uspokoić, lecz to nie pomagało. Przycisnęłam poduszkę do twarzy i wzięłam kilka głębokich wdechów, gdy moje oczy zaszły łzami.
Boże, dlaczego dopiero teraz Sue stała się ideałem starszej siostry?
-Sue, ja cię kocham- pisnęłam w poduszkę.
-Wiem, ja ciebie też kocham, Annie. Ale czekaj! Trochę o nich czytałam…
-Ty czytałaś?!
-I okazuje się, że wszyscy mieszkają w Los Angeles! Może kiedyś któregoś z nich spotkasz? – dokończyła entuzjastycznie, na co uśmiechnęłam się sennie. – Byłoby cudownie! Pomyśl, spotkać takiego Andy’ego Biersacka i z nim porozmawiać.
-Bardzo możliwe, że spotkam. Jest ogromna szansa – sapnęłam wymijająco, ignorując większą część jej wypowiedzi, na co zmarszczyła lekko brwi. – No, Sue, ja kończę. Ta głupawka mnie wykończyła, a o dziesiątej jestem umówiona na spacer, a później idę opiekować się dzieckiem.
-Czekaj, Ann. Jak to: „bardzo możliwe” i „ogromna szansa”? Czy ty coś przede mną ukrywasz? I ty masz się opiekować dzieckiem?!
Pomachałam jej jedynie, ukazując dwa rzędy prostych, białych zębów, po czym zatrzasnęłam laptopa i wepchnęłam go pod łóżko, a sama wygodnie ułożyłam się na poduszkach. Dosłownie kilka sekund później zmorzył mnie sen.
Niech się zastanawia.

Mój telefon rozdzwonił się na dobre punktualnie o ósmej rano. Z głośnym jękiem niezadowolenie podniosłam się na łokciach i rozejrzałam po zalanym światłem pokoju. Gorące promienie lizały moją twarz i oślepiały, ale mimo to wstałam i przeciągnęłam się dokładnie.
Od umówionego spaceru dzieliły mnie dwie godziny, które zamierzałam poświęcić na ubranie się, wykąpanie, uczesanie, zjedzenie śniadania.. zrobienie śniadania dla chłopaków i posprzątanie po nich…
Nie wyrobię się.
Przecierając oczy podeszłam do szafy i wyjęłam z niej jasnogranatowe trampki przed kostkę, białą koszulkę na ramiączkach czarne rurki i bieliznę. Z owym zestawem pomaszerowałam do łazienki, gdzie wzięłam szybki prysznic, ubrałam się i wyprostowałam włosy, a później lekko je poczochrałam, żeby nabrały objętości. Po chwili namysłu  wytuszowałam też rzęsy i pociągnęłam usta bezbarwnym błyszczykiem, po czym przyjrzałam się sobie z niekłamanym.. zdziwieniem.
Nie, to nie jestem ja.
Westchnęłam ciężko, wkładając na wpół rozładowany (ho, ho, pesymistka ze mnie) telefon do kieszonki. Następnie zbiegłam na dół, omal nie zabijając się o własne nogi i podreptałam do kuchni, żeby zrobić sobie zdrowe i pożywne śniadanie, czytaj odgrzać wczorajszego kurczaka i kawałek pizzy.
Gdy posiłek był gotowy, udałam się do salonu, powaliłam się na mojej ukochanej kanapie i zajęłam się oglądaniem głupich amerykańskich filmów o uzdolnionej młodzieży, która musi pokonać multum przeciwności losu, żeby w końcu stać się naprawdę kimś.
-Kurwa mać – rozległo się na schodach. O, tak, to musi być Oliver.
Na mojej twarzy automatycznie pojawił się uśmiech, gdy brat zatrzymał się w pół drogi to kuchni i spojrzał na mnie z mordem w oczach, orientując się, że właśnie pochłaniam to, co on miał zamiar zjeść. Był w bokserkach, które dla odmiany nie miały żadnych kompromitujących wzorków, na jego twarzy pojawił się zarost, że już o jego fryzurze nie wspominając.
-Zajebałaś mi żarcie – warknął. Później spojrzał na ekran. – Hannah Montana?
-Hannah Montana- pokiwałam głową, po czym założyłam nogi na zagłówek i wzięłam kolejnego gryza pizzy. – A tak poza tym, to od kurczaka rosną cycki.
-Tobie nie- westchnął, po czym powalił się obok. –Zabierz te śmierdzące stopy sprzed mojej twarzy – nakazał, na co fuknęłam obrażona do granic.
-One nie śmierdzą- zaprotestowałam. –tylko pachną jak wiosenna łąka.
Oli pokręcił głową, po czym zepchną moje nogi z zagłówka. Nie pozostało mi nic innego, jak położyć mu głowę na kolanach i oglądać dalej.
Po kilku minutach na schodach rozległa się kolejna kurwa. Uniosłam głowę z kolan brata, żeby zobaczyć tatę w równie nowatorskim uczesaniu, ale ubranego w moją koszulkę i jeansowe spodnie do kolan.
-O, Hannah Montana – uśmiechnął się, po czym opadł ciężko na fotel. – A tak w ogóle, to z boku wyglądacie dosyć dwuznacznie.
Nie trzeba było dwa razy powtarzać. W mgnieniu oka przesunęliśmy się na dwa odległe końce kanapy.
-Ann podpieprzyła śniadanie – zakablował Oliver. Kopnęłam go w biodro. – No za co?!
-Za jajco! Po prostu dbam o waszą formę i zdrowe odżywianie – rzekłam wyniośle.
-Zaraz ja zadbam o twoją sztuczną szczękę – warknął szatyn i praktycznie się na mnie rzucił, okładając przy tym poduszką  i przytrzymując nogami. Pisnęłam i przylgnęłam plecami do podłokietnika, starając się odepchnąć go jakoś. Oliver w jednej chwili ulokował się między moimi nogami i jedną ręką przytrzymał mi nadgarstki, drugą natomiast nadal tłukł mnie tą nieszczęsną poduszką.
Tymczasem, nasz kochany tata nadal oglądał Hannah Montana.
-Oli! Skończ! – wrzeszczałam i szarpałam się, próbując jakoś kopnąć go w tyłek, albo przynajmniej w uda, żeby chociaż na chwilę wstrzymał atak.
-Zwinęłaś moja pizzę. Nie możesz żyć na tej planecie.– stwierdził z niespotykaną u siebie powagą i przycisnął mi poduszkę do twarzy. Później zaśmiał się, jak to mieli w zwyczaju czynić złoczyńcy.
-Jesteś głupi- wysepleniłam.
-Najgorsza riposta wszechczasów.
-To nie była riposta.
-A ty jesteś brzydka.
-A ty masz owłosione nogi.
Chwila ciszy.
-TATO!!!

Koniec końców, udało mi się wyplątać spod Oliego, dostaliśmy bure za zachowywanie się jak idioci (od faceta który oglądał Hannah Montanah) i, idąc za radą taty, poszliśmy na kompromis.
Dobra, to był żart, wybiegłam z domu w szaleńczym pędzie, żeby tylko nie robić im śniadania i nie zmywać po nich.
Słuchając  By The Way zespołu Red Hot Chili Peppers pokonywałam kolejne przecznice dzielące mnie od bloku, w którym mieszkał Matt. W głowie układałam sobie najdogodniejszy możliwy przebieg naszej rozmowy, choć i tak wiedziałam, że nie zda się to na nic.
Na miejscu byłam po piętnastu minutach. Oparłam się o ścianę i zadzwoniłam domofonem, czekając na jakąkolwiek odpowiedź. W końcu ta nastąpiła, ale…
Odpowiedziała mi mama Matta, pani Rose.
-Ann, słońce, wejdź na górę, bo zanim obudzę tego lenia, mogą minąć wieki.
Zaśmiałam się cicho, słysząc z jakim ubolewaniem w głosie kobieta mówi o lenistwie syna.
-Dobrze, proszę pani.
Weszłam do budynku i przeskakując po cztery schodki na raz, wdrapałam się na piąte piętro. Zapukałam dwukrotnie do drzwi, które niemal natychmiast się otworzyły. Stała w nich czterdziestoletnia kobieta, bardzo ładna i miła. Miała krótko obcięte włosy, szare oczy i cerę, której mogłaby pozazdrościć jej niejedna nastolatka.
Panią Rose poznałam już wcześniej. Była pielęgniarką w pobliskim szpitalu i wychowywała syna sama. Była otwarta, bardzo tolerancyjna i kochała zwierzęta, a szczególnie Ramzesa. No, Matta też.
-Ile razy mam ci powtarzać, że nie musisz pukać? – spytała na wejściu, uśmiechając się przyjaźnie.
-Wie pani, że i tak będę - odwzajemniłam uśmiech i weszłam do środka, gdy przepuściła mnie w drzwiach.
Zsunęłam ze stóp trampki i właśnie wtedy poczułam jak na ramiona spada mi ogromy ciężar, a mokry język  zaczyna lizać mnie po twarzy.
-Ramzes, piesku, spokój – zaszczebiotałam do ogromnego mastiffa i pogłaskałam go po grzbiecie. –No już, złaź, bo zaraz przestawisz mi bark- przykucnęłam, żeby zdjął łapy z moich ramion.
Ramzes wykonał niemy rozkaz i nadstawił łeb do głaskania, co też uczyniłam, gdy tylko udało mi się wyprostować.
-Matt jest u siebie, słonko. Nie wiem, czy będzie w stanie wyjść, po swoim wczorajszym pijaństwie. Twierdzi, że umiera – zaśmiała się.
-Kac morderca? – uniosłam jedną brew, czochrając psa za uchem.
-Oj tak. Jak wróciłam po nocnym dyżurze, leżał na kanapie do połowy rozebrany z butelką w ręku i majaczył coś pod nosem. A jego pokój..- machnęła ręką. - Istne pobojowisko. Nie wiem, czy sprowadził sobie prostytutki, czy zabawiał się tak z Willem i Tonym, ale to przerasta ludzkie pojęcie.
-Domyślam się- przytaknęłam. – To.. może spróbuję go obudzić, dobrze?
-Oczywiście, próbuj, ale nie wiem, czy ci się uda. Chociaż.. Odkąd cię poznał, zrobił się o wiele grzeczniejszy. Spoważniał, a takie sytuacje jak ta praktycznie przestały się zdarzać. Masz na niego dobry wpływ – oświadczyła.
-Dziękuję – odpowiedziałam, czym też zakończyłam nasza małą wymianę zdań.
Pani Rose skierowała się do kuchni, a ja do pokoju jej syna. Zapukałam cicho, a gdy nie usłyszałam odpowiedzi, powoli wsunęłam się do środka i zamknęłam za sobą drzwi. Faktycznie, pokój wyglądał jak pobojowisko. Na podłodze leżało kilka zgniecionych puszek, spod łóżka wystawały kolorowe pisemka, a popielniczka na stoliku nocnym była pełna.
Matty leżał na wznak, przykryty kocem do pasa. Głowę miał zasłoniętą poduszką.
Przysiadłam obok niego i pogłaskałam po ramieniu. Jego mięśnie były napięte, a mnie cholernie kusiło, żeby przesunąć dłonią po jego klatce piersiowej.
Na całe szczęście, gdy pokusa stała się zbyt silna, chłopak przekręcił się w moją stronę i odrzucił poduszkę z twarzy, po czym przyjrzał mi badawczo.
-Dzień dobry – mruknął zachrypniętym głosem, podniósł się na łokciu i musnął ustami mój policzek. – To nie był sen, prawda? Inaczej nie obudziłbym się obok ciebie – uśmiechnął się rozkosznie, znów opadając na poduszki. Jego dłoń bez większego problemu odnalazła moją, a nasze palce splotły się.
-Matty, piętnaście minut temu byliśmy umówieni. Cokolwiek ci się śniło, nie chcę nawet wiedzieć co, się nie wydarzyło –  powiedziałam miękko, drugą ręką głaszcząc go po policzku.
Rose jęknął niezadowolony i zamknął na chwilę oczy, mrucząc coś bez związku. Mocniej ścisnął moją dłoń i przesunął ją ja swoją klatkę piersiową.
Palant chyba czyta mi w myślach.
-To wielka szkoda, bo gdyby to nie był sen, umarłbym w raju.
Choć powinnam się rozpłynąć od tego komplementu, tylko wzniosłam oczy ku górze, po czym spojrzałam, w jego szare oczy i, nie mogąc się powstrzymać, musnęłam lekko jego usta.
-Już ci lepiej? – spytałam po chwili ciszy.
-O wiele- szepnął zadowolony i podniósł do siadu, opierając się na dłoniach. Oparł się plecami o zagłówek i poklepał swoje kolana.
Błagam, oby miał bokserki, inaczej chyba nigdy nie zasnę.
I on też nie.
Usadowiłam się na jego kolanach, opierając wygodnie o jego klatę. Matt bez większych ceregieli objął mnie w pasie i przycisnął do siebie mocniej, po czym oparł głowę na moim ramieniu i cmoknął w szyję. Po chwili zastanowienia znów pocałował tamto miejsce, tym razem dłużej i namiętniej, muskając językiem skórę i lekko ją ssąc. Musiałam skupić całą siłę woli, żeby nie okazać, jakie to dla mnie przyjemne. Jemu wyraźnie też sprawiało niemałą frajdę.
-Skoro już ci lepiej, to musimy porozmawiać – jęknęłam cicho. Matt niechętnie oderwał się od mojej szyi, a jego oczy spotkały moje.
-O czym porozmawiać? – zapytał, głaszcząc dłońmi moją talię.
-O tym, Matt. Nie zauważyłeś, że coś się między nami zmieniło? – westchnęłam niepewnie.
-No.. Rozmawiamy mniej, mniej się spotykamy. Ale poza tym, jest całkiem normalnie – wzruszył ramionami i odsunął ramiączko od stanika, które najwyraźniej lekko mu przeszkadzało w pieszczeniu ustami moich barków.
Powiem mu to delikatnie.
-Chodzi o to Matt, że  dalej lubimy się tak samo. Jesteśmy na siebie napaleni, nic więcej.
Och, cóż za subtelność.
-Możemy sprawdzić. Zróbmy to. Później się zobaczy, czy faktycznie jesteśmy na siebie tylko napaleni, czy może to coś więcej  - zlustrował mnie od góry do dołu.
-Matt, to tak nie działa – sapnęłam cicho i spuściłam głowę, żeby włosy, które na całe szczęście zostawiłam rozpuszczone, zakryły rumieńce na moich policzkach.
To jednak na niewiele się zdało. Delikatnie złapał mój podbródek i podniósł do góry, zmuszając, bym patrzyła w jego oczy. Powoli przesunął kciukiem po mojej dolnej wardze, po czym z lekkim uśmiechem, głosem ściszonym do szeptu, spytał:
-To byłby twój pierwszy raz?
Mogłabym przysiąc, że, cholera, kiedyś w policzkach wypali mi dziurę.
-Matt, błagam..- szarpnęłam się lekko, lecz jego stalowy uścisk nie ustępował. – To nie jest..
-Moja sprawa,  wiem. Ale nie masz się czego wstydzić – Oparł usta o moją skroń.  – Chociaż wyglądasz uroczo, gdy się rumienisz.
Zabiję go kiedyś. I to ze szczególnym okrucieństwem.
- Więc jak? – pogłaskał mnie po włosach, jakby oczekiwał, że podejmę decyzję w minutę.
Cóż, gdybym lubiła twórczość Sandry Brown, zgodziłabym się od razu. W końcu główna bohaterka zawsze jest z tym pierwszym, ewentualnie tym lepszym.

-Skończmy to.

-------------------------------------------------------------------------------------------------------
Chyba jestem chora. Napisałam 15 stron rozdziału i po prostu musiałam podzielić go na pół, bo byłby za długi, no. 
A tak w ogóle, to nie ma mnie w internetach przez tydzień, a gdy wracam jestem sto lat za murzynami. Pierdyliard nowych rozdziałów, czytelników, blogów.
No to także ten.
Co do rozdziału: Otóż napisałam go (te 15 stron) w dwa dni, w tym pierwsze 5 stron przepisywałam 2 razy, bo zawiesił się komputer i nic, absolutnie nic się nie zapisało. Ale jest Suellyn! I jeszcze się na pewno pojawi.
Dobra, chyba tyle z mojej strony. 
Powiecie mi, jak tam koncert, co? 

10 komentarzy - nowy
Serio, mogłabym dodać nawet dzisiaj.

Ach, jak mogłam zapomnieć. Jutro pojawią się też fakty o bohaterach. Naprawdę bardzo mi się nudziło.