niedziela, 3 maja 2015

Rozdział 14

Byłam zdruzgotana, patrząc ostatni raz na zegar odmierzający czas pisania egzaminów. Sama rozprawka zajęła mi prawie dwadzieścia minut. W głębi duszy żałowałam, że dałam sobie spokój z pisaniem na rzecz sportu. Może nie siedziałabym teraz jak debil w zbyt małej ławce przed komisją egzaminacyjną i nie próbowała przypomnieć sobie amerykańskich zasad pisowni.
Zostało mi niecałe czterdzieści minut na część testową i pracę z tekstem, którą wolałam zająć się na samym końcu. Nerwowo zagryzając wargę, zamalowywałam okienka w karcie odpowiedzi. zostały mi tylko dwa pytania, gdy kobieta wzrostu i postury mojego ojca ogłosiła, że do końca został kwadrans.
Zaklęłam w duchu i, kierując się intuicją, czyli "dawno nie było b..." zamalowałam dwie pozostałe kratki i zajęłam się tekstem.
Ostatni raz zerknęłam na zegarek, gdy udało mi się zakończyć egzamin i sprawdzić wszystko. Do końca zostały dwie minuty, całkiem nieźle.
Z cichym westchnieniem ulgi rozejrzałam się po sali, wyłapując wzrokiem blondyna, który, ku mojemu zaskoczeniu, wlepiał spojrzenie w moje plecy. Gdy zorientował się, że mu się przyglądam, uśmiechnął się i puścił mi perskie oczko. Nieśmiało odwzajemniłam uśmiech i przebiegłam wzrokiem po innych osobach siedzących w tym samym rzędzie. Byli to sami chłopcy, zaczynając od pryszczatego, opalonego szesnastolatka, aż po napakowanych skinów.
-Odkładamy długopisy, czas się skończył - zakomunikowała ta sama kobieta, panna Temple, jak informował identyfikator zawieszony na długiej, żylastej szyi.
Wszyscy natychmiast zerwali się ze swoich miejsc i skierowali się do wyjścia. Szłam na samym końcu, wsuwając czarne długopisy pod pasek spódnicy i zaczepiając je o materiał. Gdy w końcu po dwukrotnym skręceniu w zły korytarz dotarłam do wyjścia, okazało się, że pada.
Och, świetnie.
Zrezygnowana i wściekła na cały świat otworzyłam przeszklone, ciężkie jak cholera drzwi i wyszłam na zewnątrz. Nie wahałam się - natychmiast ruszyłam przed siebie dziarskim krokiem.
Dziarskim krokiem osoby, która ma dziesięciocentymetrowe szpilki na nogach trzeci raz w życiu.
Nie zważając na deszcz, który w kilka sekund przemoczył mnie do suchej nitki, minęłam grupkę chłopaków, która razem ze mną pisała testy i gry tylko przeszłam przez bramę szkoły, zrzuciłam szpilki i biegiem ruszyłam w stronę najbliższego przystanku. Moje stopy cicho uderzały o chodnik, ślizgały się po gładkim betonie. Co chwila omijałam drobne kałuże i potłuczone szkło. Na całe szczęście do przystanku dotarłam w jednym kawałku.
Usiadłam na białej, lekko powycieranej ławce i oparłam o przeźroczystą ściankę, na której wisiał rozkład jazdy. Przestudiowałam go dokładnie,  po czym z irytacją stwierdziłam, że według rozpiski autobus odjechał bardzo niedawno, a następny będzie za... godzinę.
Zaklęłam cicho i odkleiłam od ciała mokrą koszulkę. Zaklęłam po raz kolejny, orientując się, że przez materiał dokładnie widać moją bieliznę.
O, cudowny dniu.
Zrezygnowana.. nie, zrozpaczona! Tak, to będzie idealne określenie. Zrozpaczona podciągnęłam kolana pod brodę i skrzyżowałam nogi. Tępo wpatrywałam się w ulicę i przejeżdżające samochody. Liczyłam kolejne sekundy, później minuty, lecz padać nie przestawało i wyglądało na to, że nie przestanie.
Westchnęłam ciężko. Wstałam, rozprostowałam nogi i założyłam na stopy szpilki. Jak już moknąć, to z godnością.

Dotarłam do domu w niecałe pół godziny. Nogi bolały mnie niemiłosiernie, ciałem wstrząsały zimne dreszcze, nie mówiąc już o tym, że woda spływała ze mnie wartkim strumieniem. Jako, że w domu nikogo nie było, bo tata musiał jechać na szkolenie, a Oliver postanowił wybrać się do Carolyn, rozebrałam się w progu i pomaszerowałam na górę, żeby móc się przebrać. Mokre ubrania rozwiesiłam na prysznicu, włosy zawinęłam w ręcznik, niewygodny stanik zamieniłam na sportowy. Ubrałam jeszcze dresy i mogłam znów zejść na dół, by w spokoju zjeść i zregenerować siły przed czwartkową historią. Zanim jednak to nastąpiło, czekało mnie sprzątanie po tych dwóch debilach.
Dopiero pół godziny później mogłam wraz z kartką, na której miałam wypisane wszystkie materiały do nauki, położyć się na kanapie i przy akompaniamencie płyty Motörhead - Ace of Spades powtórzyć od 
nowa wszystkie daty i przebieg ważnych wydarzeń historycznych.
Zdam to. Musze zdać.

Wieczór spędziłam razem z Andy'm. Co prawda, mieliśmy się uczyć, ale stanęło na tym, że wtuleni w siebie oglądaliśmy Piratów z Karaibów.
-Jack Sparrow jest trochę jak Rambo, albo James Bond- stwierdził Andy, przekręcając się i kładąc głowę na moich lekko podkulonych kolanach.
-Kapitan Jack Sparrow- poprawiłam go, wpatrując się w ekran. - I masz rację. Ale im dłużej żyje tym lepiej.
-Aż tak lubisz piratów?
Spojrzałam na niego, unosząc jedną brew.
-Lubię tylko tych z dużym masztem.
Andy roześmiał się i dźgnął mnie lekko między żebra.
-Nie mogę uwierzyć, że to powiedziałaś.
Uśmiechnęłam się w odpowiedzi i skupiłam na Kapitanie Czarnej Perły, który chwiejnym krokiem uciekał przed dzikusami.


---------------------------------------------------------------------------------------
Och, God. Zawaliłam na całej linii, przepraszam.
Ciężko, naprawdę ciężko mi się to pisało. Właściwie, zaczynałam kilka razy, później wszystko usuwałam i od nowa.  Podobnie było z końcówką. (pisana tylko 9 razy, ok)
Jeszcze tylko jeden rozdział i akcja!
Uch, tak bardzo chcę w końcu wprowadzić *spoiler* nową bohaterkę.
Przepraszam was bardzo mocno, że ten akurat rozdział jest tak żałośnie krótki i tak żałośnie bezsensowny. Po prostu nie mogłam zawrzeć w nim więcej, okej?
Przysięgam, cholera, na wszystkie dobre oceny z fizyki, że następny będzie lepszy. Trochę gimbo, ale lepszy!